Strona:PL JI Kraszewski Od kolébki do mogiły.djvu/34

Ta strona została skorygowana.

Zaczęło się zmierzchać, następowała godzina wieczerzy; kluseczki z mlékiem niosła na stół Katarzyna. Profesor ręką dał znać Bernardkowi, który, zarumieniony i ożywiony, pędem przybiegł na zawołanie.
I razem z matką weszli do bawialnego pokoju, w którym jadano.




Podwórce dwa przy akademii, połączone z sobą, stanowiły jakby świat oddzielny, mający właściwe sobie życie.
Wszyscy ich mieszkańcy znali się, przyjaźnili, nawykli byli widywać się codzień, pomagać sobie wzajemnie, stanowiąc jakby jednę rozgałęzioną rodzinę. Mimo plotek sług, mimo nieuniknionych czasem sporów o drobnostki, zgoda i pokój panowały między dworkami profesorów. Wszyscy o sobie byli jaknajdokładniéj uwiadomieni, najmniejsza czynność, wypadek najobojętniejszy dla nikogo nie był tajemnicą. Długo jednemi losy połączona gromadka, gdy z niéj śmierć lub zrządzenie oderwało kogo niespodzianie, bolała, czując brak i pustkę, którą zostawiał po sobie. Nie było tu tajemnic: wszyscy żyli pod okiem i kontrolą ogółu, który się żywo zajmował każdym ruchem, niepowodzeniem lub pomyślnością.