czął biegać do miasteczka, szukając bakałarza; chciał zrobić jaki taki początek.
O nauczyciela wiejskiego trudność była największa. Zapłaty wielkiéj otrzymać nie mógł, praca była nużąca i wielka, ludzi do tego usposobionych wcale nie spotykał Bernard.
Szło wprawdzie o skromne bardzo nauki czytania, pisania, katechizmu, cztérech reguł arytmetycznych, ale i tych nie każdy był panem, a wielu, co je umiało, nauczać nie potrafiłoby wcale. Naostatek w miasteczku napotkał Bojarski starego zakrystyana, który w młodości nieco bakałarzował, a teraz biédny siedział przy kościele, niemal dziadkiem na łasce. Miał on tę wadę, że się napijał, lecz dopuszczał się tego dopiéro wieczorem, więc z biédy we dnie mógł klepać z dziećmi A B C. Do pensyjki wyznaczonéj przez hrabiostwo, Bojarski w sekrecie dodał sto złotych ze swojéj kieszeni i pan Łukasz Sitko przeniósł się do jako tako polepionéj szkoły.
Książki potrzebne sprowadzono z Warszawy, wszystko było przygotowane, brakło tylko jednéj rzeczy — uczniów. Wieśniacy tylko potrząsali głowami, nie chcąc zrozumiéć, na co im się mogła przydać nauka i szkoła. Dla nich jasném było, że dzieci, pomagające im w domu, odrywała od roboty, wdrażała do swywoli; korzyści dalszych dopatrzéć się nie mogli.
Strona:PL JI Kraszewski Od kolébki do mogiły.djvu/384
Ta strona została skorygowana.