Strona:PL JI Kraszewski Od kolébki do mogiły.djvu/387

Ta strona została skorygowana.

słowo jego miało wagę, lekcye przeto uciekać zaczęły.
Bernard tak był zajęty i przejęty rozmaitemi pomysłami, iż wcale się o to nie troszczył. Dla siebie potrzebował bardzo mało.
W kilka dni po powrocie z wakacyj, poszedł się dowiedziéć o Klarę, którą powierzył dozorowi staruszki, mającéj czuwać nad nią. Nie chciał sam iść do niéj, aby się nie spotkać z Saską, wezwał ją więc do siebie.
Przyszła znękana wielce i smutna.
— Robię co mogę — rzekła z westchnieniem — ale ani pańskie ofiary, ani moje dobre chęci nie uratują podobno zwichniętego zawcześnie i obałamuconego dziéwczęcia. Napozór słucha ona niby powoduje się, robi co się jéj radzi, ale nie z przekonania, bez ochoty, niecierpliwiąc się i jakiś inny cel mając przed sobą. Dozoruję krok każdy, ale zmuszona pilnować domu, nie mogę ani ciągle chodzić za nią, ani szpiegować co czyni, gdy się wymknie. Wiem jednak, iż stosunków dawnych z rozmaitemi osobami nie pozrywała, że z niemi potajemnie chodzi to na teatr, to na wieczorki, z których wraca podweselona i podrażniona. Z kasy giną piéniądze. Słowem, kochany panie, wielkich panu nadziei nie czynię i nie życzę się łudzić. Popsuć człowieka bardzo łatwo, ale poprawić go