który patrzył długo za odchodzącym, ramionami poruszył i mruknął:
— Przewrócona głowa!...
Rok upłynął. Bojarski stał w oddalonéj uliczce, ku przedmieściom wysuniętéj, na poddaszu niemal, bo część mieszkania które zajmował miała, zamiast pułapu, dach zaledwie od przeciekania zabezpieczony.
Najlepsze izby były przeznaczone na bezpieczne umieszczenie książek do pracy; w najciaśniejszych on pisał i tulił się na spoczynek.
Kamieniczka stara, niepozorna, odrazu zbudowana tak, aby jaknajwiększy dochód przynosiła, zajęta była cała przez łudzi ubogich i pracowitych. Dół zamieszkiwali rzemieślnicy i zalegały warstaty; piérwsze piętro najmowali biédni, obarczeni rodzinami urzędnicy, drugie familia zubożała, która do miasta przybyła dla procesu, ciągnącego się od lat wielu. Na trzeciém tulili się robotnicy z różnych fabryk, żonaci, a nad nimi wybrał sobie pół-poddasze Bojarski. Miało ono dla niego dogodność i wdzięk pewien. Był sam jeden i nie przeszkadzali mu w niczém sąsiedzi, a okna wychodziły na stary, cudem ocalały ogród, niepiękny, ale pełen zieleni, drzew i zapachu roślinności. Otworzywszy okno, do którego dosięgały