Strona:PL JI Kraszewski Od kolébki do mogiły.djvu/417

Ta strona została skorygowana.

mówił, Grochowski okulary poprawiał, ramiona podnosił, prychał, śmiał się i wkońcu ręce śpuściwszy, załamał je rozpaczliwie.
— Człowiecze, kamień sobie do szyi uczepiłeś! — zawołał. — Rozważ, pomyśl, ciężar ogromny! Nielitościwy Teofil korzystał z twéj dobroduszności i przeciążył cię zobowiązaniami. Zaprzedałeś mu się w niewole, a z tego wszystkiego ani nawet do syta się nie najész.
Zmilczał Bernard, długo myśląc.
— Rzecz jest pożyteczna — rzekł wkońcu — trzeba było zachęcać wydawcę, a nie zrażać wymaganiami. Zresztą nie tak to straszne, jak się zdaje.
— Przyjacielu! — przerwał Grochowski — dla mnie może nie byłoby to wistocie tak straszném, bo jabym się umiał z tego sianem wykręcać, ale ty, z twojém, jak Żydzi mówią, delikatném sumieniem... ty, co dla jednego wątpliwego wyrazu będziesz ślęczał po nocach, nie ważąc się go pominąć, ty się zabijesz!
Bojarski w żart to obrócił.
Impavidum ferient ruinae — szepnął, śmiejąc się.
I na tém się skończyło.