Strona:PL JI Kraszewski Od kolébki do mogiły.djvu/437

Ta strona została skorygowana.

cych, stołując u nich, jakże się mogła podjąć téj opieki?
Trzeba się było wyrzec nadziei, aby tu się co dało zrobić; ale litościwa kobiéta obiecała przynajmniéj szukać, rozpytać, starać się o pomieszczenie siéroty.
Około północy, zamówiwszy trumnę i przypomniawszy sobie, że nie jadł przez cały dzień, Bojarski wpadł jeszcze do garkuchni, aby się tu czém posilić. Gospodyni już się go nie spodziéwała i lękała, czy nie zachorował.
Na widok wybladłego, zmęczonego, bez tchu już niemal Bernarda, jéjmość porwała się z krzesła w którém drzémała, aby coś znaléźć dla ulubionego swego gościa. Musiał się jéj tłumaczyć ze wszystkiego, a że na sercu miał troskę wielką, nie mógł jéj skryć przed nią.
Gospodyni plasnęła w szérokie dłonie.
— Jezusie nazareński — zawołała — a cóż pan poczniesz z tą siérotą? Niéma innéj rady, jak oddać do szpitala.
— Nigdy w świecie! — przerwał Bojarski. — Matka we mnie miała ufność, nie porzucę biédnego chłopca. Ale co ja z nim zrobię?
Podano tymczasem jakąś poléwkę zgłodniałemu i resztki pieczystego. Otyła jéjmość stała nad pożywającym i dumała.
— Ile on ma lat? — zapytała.