Rektora zastał w kancelaryi stojącego przy biurku, z papierem w ręku. Usłyszawszy nadchodzącego, zdjął i położył okulary.
Przywitanie było uprzejme, ale zakłopotanie zwierzchnika widoczne. Czas jakiś namyślał się rektor, nim rozpoczął; prosił siédzieć, jąkał się.
— Mój panie profesorze — odezwał się wkońcu, spuszczając oczy — okoliczność dla mnie niezrozumiała... zmusiła mnie wezwać go, dla pomówienia o niéj. Dwa dni już upływa, jak otrzymałem papiér urzędowy z Warszawy.
Wskazał na stolik.
— Przyczyny tego rozporządzenia dobadać się nie mogę — mówił daléj — i słowo panu daję, że nie wypłynęło ono z mojéj insynuacyi. Będziemy się starali zmienić... jeżeli zdołamy.
Bojarski pobladł nieco.
— Cóż to być może? — wyjąknął onieśmielony nieco.
— Poprostu chcą nam was ztąd odebrać — rzekł rektor; — myśmy tu z profesora wszyscy kontenci, niéma najmniejszego powodu.
— Jakto, miałżebym stracić posadę? z jakiéj przyczyny? — zapytał oburzony Bojarski.
— Tak źle nie jest — odparł rektor — owszem, ściśle rzeczy biorąc, jest to awans.
— Ale ja o niego nie prosiłem.
Rektor ściągnął ramionami.
Strona:PL JI Kraszewski Od kolébki do mogiły.djvu/46
Ta strona została skorygowana.