tém, co mu dawano. Bernardek na zarzuty odpowiadał ewangelią.
W chłopcu było to czasem śmieszném, bo go nad wiek czyniło poważnym i sztywnym, lecz z tego léczyć go było niebezpiecznie.
Wroniec się nad nim unosił, uwielbiał go i, gdyby Bernardek mógł być zepsutym — zepsułby go pewnie pochwałami.
Ojciec i matka byli nim dumni.
Nauka téż szła, wedle programu ojca, ze zmianami zajęć ułatwiającemi ją, chwytana i połykana dziwnie — i Bernardek byłby z łatwością mógł, zdając egzamen, jedne klasę przeskoczyć; ale ani ojciec sobie tego, ani on sam nie życzył. Chciał stary, aby syn nie połykał pokarmu, ale go dobrze trawił. Wiérszy teraz mniéj pisywał chłopak, lecz plany różnych dzieł i pomysły najosobliwsze rodziły się w téj głowie, o których ojciec dowiadując się, najczęściéj mu wskazywać musiał, że to co on chciał pisać, było już doskonale i oddawna napisane.
Nie zrażało to malca, który się cieszył, że niezupełnie niedorzecznego coś wymyślił.
Nadeszły wakacye, które w miasteczku miały swe przyjemności. Były-bo tam czasy wycieczek na wsie, do lasów — przechadzek całodniowych z koszykami wiktuałów, w towarzystwie rodzin
Strona:PL JI Kraszewski Od kolébki do mogiły.djvu/91
Ta strona została skorygowana.