Upłynął rok cały w Warszawie... Bojarski chodził wprawdzie bardzo regularnie do klas, bo nigdy się ani o minutę jednę nie zwykł był opóźniać, ale — był już teraz chory. Sam się przyznawał do tego.
Przywołany lekarz dawał lekarstwa, profesor je brał — nie pomagały.
Chciał żyć dla Bernardka, dla żony — a teraz nadewszystko dla dosłużenia się téj emerytury, do któréj mu lat kilku jeszcze brakło.
Tymczasem uciekało życie, a im uparciéj się go trzymał, tém widoczniéj wyślizgało się... biegło jak szparami płyn z rozbitego naczynia.
Kaszel się powiększał, chudość zaczynała być przerażającą, osłabienie nie dozwalało się przechadzać, wzrok się zaćmiéwał coraz bardziéj, ochota do pracy odpadała.
I jednego dnia rano, w bawialnym pokoju, opróżnionym ze sprzętów, Bojarski leżał w skromnéj trumnie, przy któréj płacząc, z załamanemi rękami, modliła się żona, klęczał Bernardek, Wroniec i kilku nauczycieli.
Opiekę nad rodziną powierzył kapitanowi, który by ją był sobie i samowolnie przywłaszczył, gdybymu jéj nie oddano.
Boleść profesorowéj była zrezygnowaną, cichą, chrześciańską, przejmującą, chociaż obowiązki względem dziecięcia poddawać się jéj nie dozwa-
Strona:PL JI Kraszewski Od kolébki do mogiły.djvu/94
Ta strona została skorygowana.