sy, obdartym, w dziurawych butach, bladym, chudym, zbiédzonym, który w nim niezmierną litość obudzał.
Było to, jak się dowiedział, nie dziecko warszawskiego bruku, ale siérota po rodzicach, którzy tu się przybłąkali z prowincyi i zmarli w wielkiéj nędzy.
Chłopak, zowiący się Emilem Twardzińskim, zostawiony na łasce losu, powinien się był zwalać, bo się nim nikt nie opiekował, piasek nosić, lub wyjść na parobczaka. Jakim sposobem dostał się do klas, trudno się było dobadać. Ksiądz jakiś podobno wziął go naprzód do posługi i czytać nauczył. Z elementarnéj klasy przeszedł do piérwszéj i wlókł się daléj, utrzymując cudem jakimś... Jak sobie na to zarabiał, nie mówił. Samo wytrwanie w nędzy uparte mówiło za nim, ale téż nic więcéj. Był to w całém znaczeniu łobuz, zły, zazdrosny, cieszący się cudzą biédą, kąsający, podstawiający nogę, gotów męczyć dla saméj przyjemności męczenia, odcinający się za każde słowo, zuchwały — słowem istota w nieszczęściu zgniła i zepsuta.
Gdy chciał jednak, uczył się łatwo i dobrze. W klasie nie miał przyjaciela, nikt go nie lubił, a on każdemu łatkę przypinał. Profesorów wyśmiewał, przedrzéźniał i tak jak Bernardek żył prawdą, on kłamstwo miłował i umiał łgać
Strona:PL JI Kraszewski Od kolébki do mogiły.djvu/99
Ta strona została skorygowana.