twarz wybladłą, posłyszeć wyraz obojętny, że ta radość i drogo jest okupioną i na wpół staje się męczarnią.
Poczciwa ciotka Karola, choć siostrzeńca bardzo kochała, miała w domu tyle do czynienia z sześciorgiem własnych dzieci, ze swem ubóstwem i z dosyć nie ciekawym mężem, że w jej sercu mało było miejsca dla dalszej rodziny, a w życiu mało czasu na opiekowanie się nią. Jadwiga musiała jej pomagać, zachęcać, chodzić i posyłać, dopóki to pozwolenie wyrobili. Z tą kobieciną, która pod naciskiem troski codziennej tylko o swym mężu, dzieciach i kłopotach mówić umiała, pojechała skromnie ubrana Jadwiga do cytadeli, którą dotąd tylko zdala widywała.
Serce jej się jej ścisnęło, gdy wjeżdżała w te mury, między którymi nigdy litościwe słowo, o które tyle miłosierdzia żebrzących napróżno obiło się głosów. Wszystko, na co patrzała, dozwalało jej się domyślać, że to, co było skryte i niewidoczne, straszliwem być musiało. Nie tyle jednak mury, co twarze ludzi mówiły: każda z nich nosiła na sobie piętno nikczemnego służalstwa i zezwierzęcenia. Po długiem oczekiwaniu, po przecierpianych bolesnych wejrzeniach tej tłuszczy, która umie we wzroku zamknąć obelgę, wprowadzono ją nareszcie do
Strona:PL JI Kraszewski Para czerwona.djvu/201
Ta strona została skorygowana.