rzał nań, kiwnął głową i poszedł dalej. Mimowolnie odwrócił się, by spojrzeć dokąd idzie i zdawało mu się, że wszedł do jego celi, ale już nie było czasu rozmyślać, ani się cofać i Karol ująwszy wiadro, pominął szyldwacha i wszedł w oparkaniony zewsząd dziedziniec. Ścieżka opisana mu dobrze i zresztą znaczna, prowadziła do wrót, u których jeszcze jedna straż wartowała, po za nią miał kędyś oczekiwać Tomaszek i towarzyszyć zbiegowi do mostu i bramy. Opodal stał za wzgórzem powóz.
Przypadek chciał wystawić Karola na najcięższe próby, jakie można było w jego położeniu przechodzić. Brama otworzyła się i powolnym krokiem wszedł przez nią generał Rożnow, dłubiąc w zębach i rozglądając się po tem swojem królestwie, w którem był panem życia i śmierci tylu nieszczęśliwych ludzi.
Karol ustąpił mu wprawdzie ze ścieżki, zdjął czapkę, wyprostował się jak tylko mógł i umiał, ale ta nieszczęsna płachta, którą miał zawiązaną twarz, ściągnęła nań baczne oko generała. Skinął nań, aby się zbliżył. Karol nie zrozumiał. Generał skłonny do gniewu, zaczął krzyczeć:
— Co to!? Nie rozumiesz? Ty jakiś psi synu...
Ruchem ręki, struchlały i rozjątrzony
Strona:PL JI Kraszewski Para czerwona.djvu/238
Ta strona została skorygowana.