Żołnierz ten zaczął do niego mówić, ale Karol słowa jednego nie umiejąc po rusku, musiał znowu tylko ręką machnąć i szedł dalej. Snuło się po szerokich dziedzińcach żołdactwa bez miary, ale nigdzie twarzy Tomaszka dostrzedz nie mógł. Dosyć dobrze powierzchownością swą udając chorobę, ze spuszczoną głową szedł dalej, więcej się kierując instyktem, niż znajomością miejsca. Wcale bowiem nie pamiętał którędy go wprzód prowadzono wśród wszystkich tych gmachów, bez charakteru niczem się nie odznaczających i stylem urzędowym koszar pobudowanych. Zabłądzić było nadzwyczaj łatwo, Karol pamiętał tylko na to, żeby iść ciągle w jednym kierunku. Jakoż, choć nie najprostszą drogą i nie spotkawszy nigdzie Tomaszka, który nań czekał gdzieindziej, wyszedł na ostatni podwórzec prowadzący do mostu. Szczęściem, czekający nań u drugiej bramy Tomasz, spostrzegł go jakoś, poznał i gdy się już Karol nie spodziewał spotkać, napędził w drodze. W kilku słowach oznajmił mu natychmiast Karol, że prawdopodobnie wkrótce alarm dany być może, bo z powodu bytności plackomendanta i rozrzuconej słomy, zdawało się, że tam posłano oficera. Tomaszek przelękły był mocno ale, ukazawszy drogę Karolowi, kazał mu
Strona:PL JI Kraszewski Para czerwona.djvu/241
Ta strona została skorygowana.