mglisty, powietrze ciężkie, niebo ołowiane, gmachy białe i puste, a wśród wielkiego placu, nieszczęśliwa ludność gnana i pędzona przez dzicz kozacką, pastwiącą się nad nią ze wściekłością. Na schodkach, przed gmachem jakimś, siedziała brzemienna niewiasta, kozak przyskoczył do niej, rozpłatał wnętrzności, dobył z nich dziecię i rozbił je o bruk, dobył drugie i zdeptał nogami, dobył trzecie i cisnął, a gdy jeszcze sięgnął w rozkrwawione wnętrzności, ręka jego wyciągnęła z nich straszną poczwarę z zaiskrzonemi oczyma, z ostremi pazury i paszczą roztwartą, i poczwara ta pożarła naprzód kata, potem rzuciła się na innych, pastwiąc się nad niemi... I była noc i krzyki okropne... Moskwy konającej w męczarniach.
— Tak — rzekł po chwili Mickiewicz — oni nareszcie okrucieństwem swem dobędą z naszego łona tę straszliwą potworę, która ich zadławi...
Opowiadanie to jest historyczne, nie ważyłby się pewnie nikt, na rachunek poważanego w narodzie męża, utworzyć nic podobnego; dowodzi ono, jak on jasno widział przyszłość, dalszą może jeszcze, niżeli dzień dzisiejszy. Jeszcze z nas tej potwory nie dobyto, ale zaparcie wszystkich
Strona:PL JI Kraszewski Para czerwona.djvu/293
Ta strona została skorygowana.