Karol długo za nimi powiódł tęsknemi oczyma.
Z południa powozy były gotowe, panie siadły i wyruszyły ku Wolskim rogatkom. Już w końcu miasta spotkały liczny zastęp oczekujacej na nie młodzieży. Ciocia ledwie się wyprosiła, aby je dalej nie przeprowadzano, obawiała się wszelkiej oznaki współczucia, nie tak dla siebie, jak dla Jadwigi, którą zdawała się już widzieć ciągnioną na Sybir.
Na drugiej stacyi za Warszawą, gdy obie podróżne zatopione w myślach czekały przeprzęgu koni, niespodzianie wsunął się do powozu ogromny bukiet, ślicznych kwiatów jesiennych, który Chochlik siedzący na przedzie kocza, powitał wesołem szczekaniem. Ledwie go można było utrzymać, żeby z powozu nie wyskoczył. Żywo uderzyło serce Jadwigi, domyśliła się wprzód, nim zobaczyła Karola. Był to jeszcze raz on, wymknął się przodem z miasta, aby jeszcze raz ją pożegnać, jeszcze raz zobaczyć. Ciotce nie bardzo się to podobało, wprawdzie pogodziła się była nieco z Karolem, ale im bardziej zbliżał się do Jadwigi, tem opiekunka była niespokojniejszą. Czasem na chwilę zapomniała o jego pochodzeniu i towarzyskich przesądach, wszakże nigdy zwyciężyć ich
Strona:PL JI Kraszewski Para czerwona.djvu/304
Ta strona została skorygowana.