Nadszedł już grudzień, ale zima zdawała się zbliżać leniwo, trafiały się jeszcze dnie piękne; po długiem siedzeniu nad robotą czuła czasem potrzebę wybiedz w aleje, aby się trochę rozruszać.
Jednego poranka wysunęła się tak zamyślona i nie bardzo zważając na to, co się około niej dzieje, znalazła się już za dworcem kolei żelaznej, gdy nagle z zamyślenia wyrwał ją głos znajomy.
— A! być że to może? jakim trafem?...
Słowa te wyszły z ust hr. Alberta, który szedł także pomaleńku na przechadzkę. Z początku chciała udać Jadwiga, że go nie poznaje, ale był tak blisko, że uniknąć go już było nie podobna. Zarumieniła się mocno, ale miała nadto dobre wyobrażenie o ekonomiście, aby się obawiać zdrady z jego strony.
— Na Boga, cóż pani tu robi? Wszyscyśmy sądzili, że oddawna za granicą!
— Jestem za granicą — odpowiedziała Jadwiga, podając mu rękę z uśmiechem trochę przymuszonym — to znaczy, żeś pan mnie ani widział, ani mówił ze mną.
Ale ponieważ chodzi mi wielce o opinię pańską, daję mu najuroczystsze słowo, że pobyt mój w Warszawie tajemny, żadnych osobistych nie miał i nie ma po budek. Jestem tu, bom tu być powinna.
Strona:PL JI Kraszewski Para czerwona.djvu/331
Ta strona została skorygowana.