— Więc to my tylko mamy, — odpowiedziała Jadwiga, i znowu zamilkli.
— Jestżeś pani szczęśliwą? — zapytał Albert po chwili.
— O tyle, o ile kto dziś nazwać się może szczęśliwym. Przed paru laty każdy z nas myślał tylko o sobie; dziś szczęście ogólne jest dla nas koniecznym warunkiem własnego.
Rozmowa nie szła, Albert czuł się natrętnym a nie mógł jej pożegnać. Jakieś uczucie prawie litości, uwielbienia razem i podziwu, trzymało go przy niej. Widział ją bezbronną, rzuconą w świat, wiedzioną sercem, które często omylić się może, przeczuwał nieszczęście i choć z natury zimny, bolał nad nią. Im weselszą zdawała mu się twarz Jadwigi, tem przykrzejszego na widok jej doznawał uczucia.
— Ha! — rzekł nareszcie, — jakkolwiek mi przykro rozstać się z panią, nie chcę jej być natrętnym. Muszę pożegnać. Ale gdzie i jak do widzenia?
— Nigdy człowiek tego przewidzieć nie może, dziś, mój hrabio, mniej niż kiedy, idziemy zupełnie różnemi drogami, które gdzie się skrzyżują Bóg wie jeden. Życzmy sobie, aby nas wiodły nie do szczęścia, ale do prawdy.
Podała mu rękę i tak się rozstali.
Strona:PL JI Kraszewski Para czerwona.djvu/334
Ta strona została skorygowana.