skie, doszliby żeś dezerter i kula by nie minęła.
Tomaszek westchnął.
— A cóż proszę wielmożnego pana, ono to się wie, że Moskale nie pardonują, ale cóż na świecie lepszego robić? Nie mam ci nikogo, ani ojca, ani matki, ani z pozwoleniem kobiety, ani dziecka ani żywego ducha, człek jak palec sierota, ano mu raz umierać, więc co ma lepszego robić? Czy pan myśli, że oni mnie się w skórę nie nabili te Moskaliska? Toć jakby im człek oddał po trosze, lżej by się zrobiło na sercu. Kiedy panisko idziecie to i ja.
Karol niezmiernie był rad z tego postanowienia, ale Tomaszek szczęśliwszy jeszcze może, że go przyjęto.
— Choćby ten moskiewski język, którego się po trosze wyuczyło teraz się nam przyda, a na wszelki wypadek i mundur też zabrać można.
— Ale jak cię z nim złapią?
— Jak złapią, proszę wielmożnego pana, to czy z nim, czy bez niego wszystkoć jedno. A kiedyż wyruszamy?
— Jak dzień, — rzekł Karol.
— A kim ja proszę pana będę? — spytał Tomaszek.
Rozśmieli się wszyscy, słysząc to pytanie, i przypominając sobie ile to razy każdy
Strona:PL JI Kraszewski Para czerwona.djvu/362
Ta strona została skorygowana.