kawalera, nawykłego do wielkiego porządku i zamiłowanego w swem życiu cichem, do którego długiemi laty nawyknął; gospodarzowi pilno było ugościć przybysza, ale temu pilniej jeszcze coś się od niego dowiedzieć.
— Powiedzcie mi najprzód — rzekł Karol — wiele tu już jest w lesie i jak tam z nimi?
Szpakowaty chwycił się za głowę.
— Jużbym wolał nie gadać — rzekł — gdyby my byli tak w trzydziestym pierwszym roku rewolucyę robili, to by ona dwóch tygodni nie trwała; Bóg tam wie, co sobie myślicie, ale to wygląda bardzo kiepsko...
— Czekajcie — przerwał przybyły — nie jest ci to koniec, to dopiero początek, będzie może lepiej, ale cóż wy w tem widzicie tak złego?
— A no, mój dobrodzieju — rzekł szlachcic — jeszcze wojska niema a już marudery są; naściągało się to tego z miasta w jednych surducikach, w cienkich cholewkach, wszystko lud przywykły do mięsa, kasza mu śmierdzi, a nim się poprzywlekali już zaczęli chorować. W chacie u gajowego leży trzech w gorączce, u strażnika jeden co sobie nogę wywinął, a reszta choć tam
Strona:PL JI Kraszewski Para czerwona.djvu/371
Ta strona została skorygowana.