ctwa, które lasy omija lub łoskotem przebiegającego ze strachem to cmentarzysko zwierzęcia. Jeszcze śniegi i szrony bardziej malowniczemi czynią lasy, lecz w długich mgłach i słocie nic posępniejszego nad nie.
Takiemi one wyglądały teraz, gdy kapitan z Karolem w głębie się ich puścili. Zrazu droga była szeroką, potem zmieniła się w ścieżynkę wąską, a naostatek znikła zupełnie, ponachylane tylko drzew gałązki znaczyły miejsca, któremi ludzie przechodzili.
Naostatek potrzeba się było przedzierać przez zarośla nietknięte, wśród których, kapitan, jadąc przodem, torował drogę instynktem, niekiedy stając i rozglądając się do okoła. Pomimo zimy, która las z liści ogołociła, gąszcz przejeżdżali tak wielki, że na kilka kroków przed siebie głębi lasu widać nie było. Konie nawykłe do tego rodzaju wycieczek ze spuszczonemi głowami przedzierały się przez splątane często krzewy, przeskakiwały kłody, brnęły przez strumienie i umiały sobie dać radę wśród tych bezdroży najeżonych tysiącem przeszkód. Im dalej wjeżdżali w las, tem podróż stawała się trudniejszą, a zwiększający się mrok wieczora jeszcze ją niebezpieczniejszą czynił! Dla człowieka, przywykłego do miasta, było to rzeczą całkiem
Strona:PL JI Kraszewski Para czerwona.djvu/381
Ta strona została skorygowana.