nową, cięższą niż dla wieśniaka. Naostatek musieli już zsiąść z koni i prowadzić je w rękach, brnąc po kolana w grząskiem błocie i koniom dopomagać do wydobycia się z niego. Zmierzch wkrótce stał się nocą, ale przebywszy ruczaje i zawały kłód, wędrowcy nasi stanęli na suchszym nieco gruncie i znowu dosiadłszy koni, rzadszym niepodszytym borem jechali ku niedalekiemu już schronieniu pierwszej garści powstańców. Późniejsze obozy ich, jakkolwiek urządzone, weselszą miały postać; ten przytułek leśny smutny był i wśród lutowych słot i mrozów ledwie mógł biednych ochronić.
Z zagęstych pni mignęły drobne światełka ognisk, od których ani gwar ani weselsze i szumniejsze nie dochodziły głosy. — Cisza wielka panowała do okoła. Nie było rozstawionych straży, ani wysuniętych naprzód placówek, zbliżyli się więc niepostrzeżeni i Karol zatrzymał się nieco, rzutem oka, boleści pełnem, mierząc ten obraz posępny.
Wśród nagich drzew na obmokłej ziemi, stało kilka na prędce niewprawnie z suchych gałęzi ukleconych szałasów. Przed niemi paliły się skwierczące mdłe ogniska, które deszcz gasił, a wiat rozrywał. Na pierwsze wejrzenie ludzi prawie nie było
Strona:PL JI Kraszewski Para czerwona.djvu/382
Ta strona została skorygowana.