widać, leżeli na ziemi znużeni, chorzy, zboleli na ciele i duchu. Ledwie się tam coś zwolna gdzieniegdzie ruszało wśród mroku. Przystąpiwszy bliżej, Karol dostrzegł kilka garnków jakby zapomnianych przy ogniskach, milczenie znamionowało i brak sił i jakieś odrętwienie w znużonych zbiegach.
— Gdyby to byli wieśniacy — rzekł po cichu kapitan — prędzej by sobie dać umieli radę, poczciwy to lud, nie przeczę, ale mieszczuchy, przywykłe do gotowego, przyzwyczajone szukać wszystkiego w sklepie, a nic samemu nie robić. Nasz wieśniak na pół jeszcze dziki zna się z naturą jak z matką, w lesie jest jak w chacie, tysiące ma środków na ochronienie się od głodu, chłodu i niewygody. Ale wprost z miasta, przeżywszy tam całe życie, dostać się do puszczy, co dziwnego, że człek głowę straci?
Chociaż rozmawiali po cichu, ktoś przecie z obozu głos usłyszał, z szałasu najbliższego wysunęła się postać wysoka i ochrypło spytała:
— Kto tam idzie?
— Swój, brat — rzekł Karol.
— Czy świeży?
— A no — dopiero przybywamy.
— To witamże panów — odparł pierwszy, i bardzo przepraszam, że nie mam
Strona:PL JI Kraszewski Para czerwona.djvu/383
Ta strona została skorygowana.