siedzieli jak powarzeni. Trwało to póty póki pierwsze kieliszki krążyć nie zaczęły, naówczas usta się znowu otwarły i hrabia Albert zabierając głos, jak gdyby mówił z trybuny towarzystwa, odezwał się w te słowa:
— To, co się dziś stało na Starem Mieście, jest zapewne małą rzeczą, ale wielkim symptomem. Jakaś manitestacya odbyła się bez wiedzy naszej, przeciwko naszej woli; jesteśmy więc, jeśli ta siła, co to robi, górę weźmie, nie u steru narodu, ale pod władzą nieznanych nam ludzi.
— Kto? jak? gdzie? ma górę wziąć? — przerwał Dunio niecierpliwie. — Na co to o tem gadać? Co to do nas należy? Dałbyś pokój.
— Ale proszę cię, siedźże cicho i daj mi skończyć, — ofuknął Albert, stukając kieliszkiem. — Nie należym przecie do rewolucyonistów, jesteśmy za rozwojem legalnym instytucyi, możemy o tem mówić głośno. Tu chodzi o naszą skórą. Od wieków szlachta rej wiodła w Polsce, teraz ją myślą detronizować.
— Zastanów się tylko — rzekł Henryk — czy ona czasem sama nie abdykuje? Siedzim w kartoflach i gnoju, cóż dziwnego, że inni za ster chwycili?
Strona:PL JI Kraszewski Para czerwona.djvu/42
Ta strona została skorygowana.