dał się w suche drzewo domostwa. Zamknęła drzwi, usiadła na kamieniu, podparła twarz na ręku, przypatrując się z dziką radością pożarowi.
Ubrana była jak od święta, włożyła najnowsze suknie, strój, w którym jej było najlepiej, wszystkie bogactwo swoje, w kieszeniach brzęczały pieniądze, na palcach błyskały pierścionki. I była dziwnie piękną z tą wypłakaną rozognioną twarzą i zwierzęco uśmiechającemi się usty. Budynek gorzał powoli, pilnowała go, aby nic zeń nie zostało, spadające wiązki słomy podkładała pod ściany, a gdy pułap przegorzawszy runął, porwała się na nogi, pobiegła do okna, pięścią wytłukła szyby, spojrzała. Belki, słoma, szczątki dachu pokryły całe ciało nieszczęśliwego, twarz tylko blada, jakby umyślnie aby ją raz jeszcze widzieć mogła, cała była odsłoniętą. Włos na głowie płonąć zaczął, potem w dymie i płomieniach wszystko znikło.
Kobieta odstąpiła od okna, poszła kilka kroków drogą, odwróciła się jeszcze ku pożarowi, popatrzała i nagle zanuciła jakąś pieśń wesołą, szaloną, która buchała z niej jak płomień na zgliszczach; urywała się, wracała, gasła!
Gdy ludzie z bliskiego dworu nadbiegli, postrzegłszy pożar, znaleźli już tylko ga-
Strona:PL JI Kraszewski Para czerwona.djvu/420
Ta strona została skorygowana.