snące pogorzelisko a w niem kupkę niedopalonych kości.
Nazajutrz rano w karczmie o milę ztamtąd, nieznajoma kobieta, jakby obłąkana, jakby nieprzytomna, siedziała na kolanach moskiewskiego oficera i z jednej z nim szklanki piła herbatę z rumem. Szeptali coś do siebie po cichu, ona się uśmiechała do niego, a kapitan rodem Kałmuk, który jak był żyw, o takiej piękności ani marzyć nie śmiał, zdawał się gotów dla niej nawet carowi się sprzeniewierzyć. Wieczorem było wielkie u kapitana przyjęcie, na którym owa kobieta z wypłakanemi oczyma, ale uśmiechającemi się usty, pozawracała głowy wszystkim porucznikom, a stary nawet major ofiarował konia kapitanowi, żeby mu tę krasawicę odstąpił.
Rano Moskale wysłali szpiegów pod obóz powstańczy, kobieta poszła sama z niemi przebrawszy się za wieśniaczkę. Znała ten bór przytykający do karczmy, w której się urodziła, gdzie mieszkał dawniej jej ojciec, jakby jej był własnym. Nie potrzebowała ścieżek, aby się wedrzeć w głąb jego. Kilka razy stykali się w drodze z przybywającymi do obozu i wysłanymi z niego. Kobieta im dopomogła ominąć i zmylić straże. Gdy było potrzeba, zbliżała się sama do placówek, zaczynała
Strona:PL JI Kraszewski Para czerwona.djvu/421
Ta strona została skorygowana.