położoną, opodal od gościńca. Proboszcz ofiarował konie swoje i stary koczobryk, który, jego zdaniem, nosił jak kareta, ale rzeczywiście trząsł gorzej od prostego wozu. Wojtek postanowił odprowadzić Karola, nie żeby swoją także ranę pieścić na wsi, ale z troskliwości o człowieka, do którego się przywiązał; znał oprócz tego okolice, a nawet pana wioski, szlachcica, który, chociaż miał niemieckie nazwisko, ale lepszym był Polakiem od wielu na ski. Dwóch jego synów już było w lesie, starzy z córkami siedzieli na wsi, myśląc tylko jakby się czemś krajowi przydać mogli. Doktór Hensch jechał z Glińskim także, czując, że życie jego było drogiem, a rana zbyt ciężką, aby ją na lada cyrulika zdać można. Wlokąc się noga za nogą po niedobrej drodze sławnym tym powozem księdza proboszcza, o którym Wojtek powiadał, że mało w nim sobie zębów nie powybijał, tłukąc jednymi o drugie, zbliżyli się do ustronnej wsi owej dobrze pod wieczór. Cicho tu było i spokojnie po owym miejskim gwarze; kilka psów szczekało w dziedzińcu, żuraw skrzypiał u studni, a z folwarku dolatywała przez czeladź nucona ta pieśń, tak już wówczas rozpowszechniona, Boże coś Polskę.
Gdy bryka stanęła przed gankiem, Hensch
Strona:PL JI Kraszewski Para czerwona.djvu/455
Ta strona została skorygowana.