i mszalnem ubraniu, i okładając nahajkami, pociągnęli go przez ulicę do hotelu Warszawskiego, w którym była główna kwatera pana majora. Ludność, która kochała bardzo proboszcza, biegła przerażona za czeredą tych zbójów, ale kozazy rozpędzali, płazując bez miłosierdzia; ksiądz przez całą drogę szedł ze spuszczoną głową, po cichu się modlił, a na twarzy jego nie widać było ani zbytniego przestrachu, ani nawet zdziwienia, bo od wczoraj przygotował się na podobne obejście. Major był stary pijanica, chciwy grosza, żołdak bez serca i wykształcenia. Stojąc z fajką w ustach w progu karczmy, patrzał na tę scenę śmiejąc się, będąc pewny, że z przerażonego starca wyciągnie co zechce. Gdy się ksiądz przybliżył i on i kapitan zaczęli szydzić i urągać.
— A co batiuszka, niema waszych polaczków, coście ich tak wczoraj wesoło przyjmowali, ażeby was z moich rąk wyrwali? dostaliście się w moskiewskie łapy! ha! Będzie bieda!
Ksiądz milczał, zdawało się jakby go to wcale nie obchodziło, co się wkoło niego działo.
— No, słuchaj stary, co to dziś i gadać nie umiesz?
— Kiedy kapłana porywają od ołtarza
Strona:PL JI Kraszewski Para czerwona.djvu/459
Ta strona została skorygowana.