ruszka i oddał go w ręce sołdatów. Burmistrz był także przytrzymany, kilku innych mieszczan tłumaczyło się, a w tłoku przed hotelem jakiś obdartus podejrzanej miny, po cichu się ofiarował za pośrednika między rozgniewanym majorem a głównymi winowajcami. Widocznie rzecz była ukartowana na obdarcie, ale proboszcz, gdy do niego przyszli z tą propozycyą, oburzył się tylko strasznie.
— A co ja się mam opłacać! — rzekł — niech sobie robią ze mną co chcą, pieniędzy nie mam i wykupywać się nie myślę. Gdybym miał jaki grosz, wolałbym go swoim dać.
Burmistrz mniej w tym względzie delikatny, wziął wszystko na siebie, złożono pewną kwotę, i winowajcy z proboszczem wypuszczeni zostali do domów, ale żądano, aby staruszek o swojem porwaniu z kościoła i całej przygodzie nikomu nic nie mówił. Na to się zgodzić nie chciał. Mrucząc, poszedł do kościoła mszę dokończyć, ale burmistrzowi wręcz odpowiedział:
— Wy sobie róbcie co chcecie, a ja o świętokradztwie raport napiszę i kłamać a oszczędzać tych bydląt nie myślę.
W miasteczku rozstawione żołdactwo dokazywało jak gdyby go szturmem zdobyło, we wszystkich domach rozlegały się krzyki,
Strona:PL JI Kraszewski Para czerwona.djvu/461
Ta strona została skorygowana.