z kilku wybiegali mężczyźni i kobiety poranieni.
Skarżyć się starszym było rzeczą daremną, bo i ci również sobie pozwalali. Ze sklepów i z domów rabowano w biały dzień, co kto zapragnął. Na tej rozpuście żołnierskiej znaczna część dnia upłynęła, wieczór się zbliżał, a komenda zabierała się noc w miasteczku przepędzić; było to dla mieszkańców groźbą nowych nadużyć i zaczynano już wchodzić w potajemne układy z majorem, aby sobie żołnierzy uprowadził co najrychlej, gdy kozacy za miasteczkiem stojący na straży, wpadli w nie przerażeni z wrzaskiem wielkim, oznajmując, że z dwóch stron ciągną na nich powstańcy. W jednej chwili uderzono w bębny i cała ta dzicz z chat i domostw zleciała się na rynek. Oficerowie powsiadali na koń, nikogo jednak bliżej widać nie było. Szary mrok powoli osłaniał okolicę, mgła coraz grubsza o kilka kroków widzieć dobrze nie dozwalała; odważni owi wojownicy, którzy z babami takich zuchów udawali, nie czuli się dość silnymi, aby mogli stawić czoło niebezpieczeństwu. Na twarzy majora widać było niepokój wielki: wołał, posyłał, odwoływał nazad, łajał, kazał w rynku rozpalać ognie, żołnierzom stać pod bronią, a gdy wysłane powtórnie straże wróciły
Strona:PL JI Kraszewski Para czerwona.djvu/462
Ta strona została skorygowana.