zwykłym świata językiem. Ten Juliusz ranny nie mógł jej wyjść z myśli, tak heroizm jego do niego nie był podobny. Znała go jako salonowego młodzieńca, trzpiota i utracyusza, który dość natarczywie grzecznościami się jej swojemi narzucał, nie mogła go sobie wyobrazić bohaterem walki ulicznej, bo w nim nigdy najmniejszego nie widziała zapału.
Powiedziała sobie jednak, że się omylić musiała i szczerze żałowała, że go tak pokrzywdziła. Zadumana weszła do salonu, przypominając sobie wszystkie sceny z romansów i powieści, w których ranni młodzieńcy zdobywali serca swych opiekunek i powiedziała sobie, że na tak pospolite rozwiązanie dzisiejszej sceny nigdy nie pozwoli.
W salonie zastała ciotkę zawsze we łzach i modlącą się jeszcze. Poczciwy pudel Chochlik, który sobie wyobraził, że płacz starej pani przyzwoitem znalezieniem się utulić potrafi, najzabawniej w świecie stał przed nią na dwóch łapach i służył.
— Moje dziecko kochane, cóż to będzie? — zawołała ciotka.
— Cioteczko, żyliśmy dosyć w czasach spokoju i prozy, wchodzimy w epokę poezyi, za to się na losy gniewać nie trzeba.
— A! ty moja orla naturo! — z wyrzu-
Strona:PL JI Kraszewski Para czerwona.djvu/68
Ta strona została skorygowana.