Wzięła też ją za żebraczkę, choć miała przed sobą jedyną sługę Wysockich.
Baba mierzyła ją oczyma zuchwałemi.
Podeszła ku niej nieśmiało Albina i zapytała cicho: czy to był dworek Wysockich?
Gwałtownym ruchem rąk baba jej wskazała dworek i poczęła głową trząść, mrucząc coś tak niewyraźnego, iż dziewczę nic się z tego dowiedzieć nie mogło.
Niebyło więc wątpliwości.
Trwoga jakaś ogarnęła Albinę, musiała zebrać całe swe męztwo, aby mieć siłę iść dalej. Baba, wpuściwszy ją przez wrota, stała i patrzyła ciekawie na idącą, która powolnym krokiem zaczęła się zbliżać do dworku.
Nikogo tu zrazu nie zobaczyła.
Dalej dopiero podszedłszy, na wiosennem słońcu, pod ścianą siedzący, ukazał się jej stary, przygarbiony, na kiju sparty, mężczyzna.
Odziany był w sukmanę długą, prawie tak wyszarzaną, jak ta, którą żebraczka miała na sobie. Nogi poobwiązywane płachtami, grube, jakby napuchłe, mało co okrywały podarte chodaki. Przez rozwartą odzież na piersiach widać było koszulę szarą, zgrzebną, od dawna nie zmienianą.
Twarz żółta, jakby nabrzękła i nalana, miała wyraz cierpienia bardzo dobitny. Usta trzymał mimowolnie otwarte a oczy, obwiedzione czerwonemi powiekami, patrzały zmęczonym wzrokiem, który mało co już widzi. Ręce, na kiju złożone, zapracowane, grube, z kośćmi wydatnemi, drgały z osłabienia.
Widok Albiny uczynił na nim tak osłupiające wrażenie, iż, pomimo jakiegoś przestrachu, ani się podnieść, ani odezwać nie mógł. Po chwili zaczął się oglądać niespokojnie.
Dziewczę stanęło.
Ten straszny żebrak miałżeby być jej ojcem?
Stała niepewna, co pocznie, gdy ze drzwi otwartych dworku naprzód się ukazała głowa starej kobiety, chustą kolorową obwiązana, i wnet wychyliła się cała postać, przygięta, z piersią wpadłą, z twarzą bladą i pomarszczoną; odziana ubogo, w chustce narzuconej na ramiona, i zblakłej, sukiennej spódnicy.
Na bosych nogach miała zdarte trzewiki.
Albinie w głowie się mąciło.
Byli to słudzy, czy rodzice?
Kobieta, zobaczywszy ją, zdziwiona w początku stanęła, obejrzała się na mężczyznę, otarła usta, poprawiła chustkę i zbliżać się zaczęła do stojącej w milczeniu nieznajomej.
Widząc ją tuż przed sobą, witającą nizkim ukłonem, Albina chciała przemówić i poczuła, że jej usta i język zaschły i jakby stwardniały.
— Co pani każe? — odezwała się ochrypłym głosem staruszka, ciekawemi oczyma przypatrując się rzadkiemu tu zjawisku kobiety, ubranej tak dostatnio i wykwintnie.
— To dom państwa Wysockich? — przemówiło dziewczę słabym głosem.
— Jakich państwa? — podchwyciła stara — biedaków Wysockich... ah! tak!
Nazwisko to usłyszawszy, kobieta z widoczną ciekawością przystąpiła krok bliżej.
— Wysocka... — przemówiła Albina.
— Ja jestem Helena Wysocka — odparła kobieta — ja, do usług pani.
Dreszcz przeszedł dziewczę od stóp do głowy, łzy rzuciły się do oczu, które zakryła rękami, przemówić nie mogła.
Zdziwiona i przestraszona staruszka, stała przed nią, jak osłupiała.
Tymczasem Albina zmagała się, aby w sobie wyrobić jakąś siłę.
— Mieliście córkę... — odezwała się.
Nastąpiło milczenie; stara Wysocka, na wspomnienie to, nie mogąc zrozumieć, jakie ono miało znaczenie, odpowiedzieć nie potrafiła...
— Mieliście córkę! — powtórzyła Albina łkając.
— A! tak! tak! paniusiu — zebrała się w końcu na odpowiedź Wysocka. — Pewnie wy nam o niej przynosicie wiadomość... A! my ją już opłakali! Tyle lat... żeby też choć raz nakazali do nas, napisali. Cóż się z nią biedaczką stało? co?
Stara obie ręce załamała jak do modlitwy.
— Paniusiu dobra! powiedz! — dodała. — Co z nią... nie żyje pewnie...
Z za łez spojrzawszy na zmienioną uczuciem twarz matki, Albina, rozpostarła ręce:
— To ja jestem... ja, Albina, córka wasza! — krzyknęła.
Wysocka nie zdawała się rozumieć, ani wierzyć — oczy jej zatrzymały się na dziecku, milczała.
W tem dziewczę rzuciło się jej, płacząc, na szyję...
Siedzący pod chatą, stary Wysocki, widział tylko zdala żonę rozmawiającą, tępy już słuch i oddalenie nie pozwalało mu nic posłyszeć.
Zobaczywszy, że nieznajoma pani ściskać poczęła żonę, przestraszył się. Nie mógł pojąć, kto to był, co się stało. Stracone dziecię nawet mu na myśl nie przychodziło.
Niespokojny poruszać się zaczął, usiłując wstać, ale nogi mu chore i zbrzękłe zakazały, ręce drżały, kij się obsuwał. Przestrach jakiś niewypowiedziany go ogarniał. Chciał krzyknąć na żonę, aby mu w pomoc przyszła, lecz zakrztusił się, nie mogąc wyjąknąć słowa.
Tymczasem stara Wysocka trochę przyszła do siebie. Powtarzała ciągle:
— O Boże! Boże! możeż to być?
Strona:PL JI Kraszewski Przybłęda.djvu/10
Ta strona została skorygowana.