Mało co lepiej mieli się Wysoccy. — Tych dwoje, mąż i żona, biedowało razem; ale on często chorował, a kobiecisko się zamęczało, nie mogąc samo dopilnować wszystkiego. Z dwojga dzieci — nic im teraz nie pozostało.
Córeczkę starszą dziwny los spotkał. Od urodzenia była ona wątłą i chorowitą, lekarz jej życia nie obiecywał. Nieznajoma jakaś pani wzięła ją przez miłosierdzie w opiekę i odtąd wcale o niej słychać nie było. Chłopak chował się do lat dwunasta, zachorował i po krótkiej słabości umarł. Pozostali Wysoccy sami we dwoje, walcząc z coraz bardziej doskwierającym im niedostatkiem.
Oboje, pomimo złej doli, mężnie sobie poczynali, znosili biedę, nie dając się jej złamać, i pracowali niezmordowanie, choć przyszłości żadnej nie mieli przed sobą.
Do pomocy około roli miał stary Piotr Wysocki najętego we wsi wyrostka sierotę, a Wysocka około domu posługiwała się starą babą pijaczką, która pół w szynku Moszkowi, pół jej służyła. A że karczma choćby samym wódki zapachem ją nęciła, częściej tam, niż u jejmości przesiadywała.
Parę koni, krów dwie starych, owiec prostych kilka, trochę drobiu, dozwalały wyżyć mizernie, potrzebowali też nie wiele.
Z każdym jednak rokiem w gospodarstwie szło ciężej i gorzej, bo Wysocki zmógł się, zestarzał, w kościach go czasami łamało tak okrutnie, iż się położyć musiał.
Naówczas chłopak, bez dozoru, około pola rady sobie nie dał. Żniwa więc wypadały liche, a w domu na przednowku chleba brakło. Trzymał ich nałóg życia i pracy, chociaż oprócz siebie nie mieli o kim myśleć i o przyszłość kłopotać się nie potrzebowali, ruszali się jednak, wzajem dodając sobie otuchy.
Córeczki, którą im przez litość odebrano, widzieć i odzyskać już się nie spodziewali. Mieli ją za umarłą. Krewnych jakichś daleko gdzieś miał podobno Wysocki, ale ci o niego, a on też się o nich nie troszczył.
Szło z każdym rokiem ciężej. Piotr coraz kładł się częściej i legiwał dłużej; żona jego, Helena, kaszlała po nocach i miała zadyszkę. Przecież rąk nie opuszczali.
Jejmość często za dwoje musiała robić, i w domu wszystko opatrzeć, i na pole wyjrzeć, bo baba Michałowa zbiegała z chaty, a gdy do niej wróciła, ręce się jej trzęsły i tyle tylko, że, pod piecem siadłszy, z rękami w kieszeniach, piosnki zawodziła.
Wyrostek zaś, Jakubek, wyszczekany łotrzyk, choć się wykłamać zawsze umiał, gdy oka nad sobą nie czuł, za pastuszkami biegał i z niemi leżąc — próżnował.
Chudoba i gospodarze co rok gorzej wyglądali; a dziedzicowi, panu Bodjańskiemu, czynsz co rok trudniej było opłacać. Zalegało zawsze coś dworowi i Mosiek miał rachunki.
Z kilkunastu barci, które niegdyś mieli Wysoccy, zaledwie im teraz pięć pozostało. Pomimo to, trzeba było widzieć oboje starych Wysockich, gdy on się mógł podźwignąć i chodzić, a ona, widząc męża na nogach, odżyła. Krzątali się tak ochoczo, raźnie, jak gdyby najszczęśliwiej się im wiodło.
Stary Piotr nieznużony był w pracy, stara Helusia, nauczona przez niego, od rana do nocy chwili jednej nie spróżnowała. Wygrzebaliby się może z biedy, gdyby los w najmniejszej rzeczy im sprzyjał.
Ale — wszystko się na nich sprzysięgać zdawało i nie wiodło w niczem.
Wysocki z anielską cierpliwością zwykł był mawiać, uśmiechając się dobrodusznie.
— Zboże u mnie w garściach na polu, to już pewny deszcz.
Albo:
— Na zasiewby potrzeba deszczu, weźmie, ani chybi, posucha.
Z tem niepowodzeniem zżywszy się, jak z rzeczą powszednią, pobożni ludzie krzyże swe ofiarowali Bogu.
Stara Wysocka, gdy jej ukochanek syn zmarł, opłakawszy go, pożałowała, że córkę chorowitą obcym oddała, nie spodziewając się jej wychować. Ale nie uczyniła tego z dobrej woli, ani z braku przywiązania, tylko przez miłość dla dziecięcia. Obawiała się o jego życie, była to dziewczynka delikatna bardzo, doktor wymagał wielu rzeczy, których oni dziecku dostarczyć nie mogli.
Najdziwniejszym w świecie trafem, pani jakaś, przejeżdżająca przez Rudnię, gdy się jej powóz złamał niedaleko ztąd w lesie, zmuszona cały dzień przesiedzieć, zabłąkała się znudzona do Wysockich chaty.
Tu jej w oko wpadła mała Albinka, a że ona straconą córeczkę przypominała, naparła się dziecka u Wysockiej, przyrzekając chować ją, jak własną córkę.
Ani ojciec, ani matka, nie chcieli w początku dziecka oddawać, ale doktor nadjechał, który je leczył. Ten im wręcz powiedział, że u nich się Albinka nie wychowa, a przy większem staraniu żyć może.
Strona:PL JI Kraszewski Przybłęda.djvu/2
Ta strona została skorygowana.