Aforyzm ten wydał się tak dziwnym panu Hieronimowi, który nie czuł najmniejszej potrzeby uczenia się, iż osłupiał na dobrą chwilę.
Nagle, oburącz wziąwszy odwagę swą, wybuchnął, ni przypiął, ni przyłatał:
— Słowo daję, że na okolicę niema piękniejszej panny, jak panna... ale jakże... imię?
Wysocka żartobliwie odparła:
— Imię mam Albina.
Bodiakowski, mówić nie dając więcej, dorzucił szybko:
— Jakby mnie było przyjemnie, gdyby panienka przyjechała do Rudek, do ekonomowej, rozumie się, czasem się jej w oczki popatrzeć i pogawędzić tak wieczorkiem!!
Z brwiami ściągniętemi i wyrazem na pół surowym, pół szyderskim, Wysocka zawołała, stając:
— Chociaż jestem dzieckiem ubogich ludzi, którzy na pańskiej ziemi mieszkają i wszystko cierpliwie od pana znieśćbym powinna, muszę otwarcie powiedzieć, jak mnie oburza — ta łaska, którą mnie zaszczycić raczyłeś! Ponieważ jestem córką tych biednych Wysockich, więc panu wolno mi wyrazić, że gotówbyś się zabawiać ze mną!!! a ja powinnam mu być wdzięczną jeszcze za to?...
Wlepiła w niego oczy.
— Sam pan się osądź? co to ma znaczyć? czy postąpiłeś, jak należy na poważnego człowieka, który kobietę każdą poszanować umie?
Bodiakowski, który nigdy w świecie tak śmiałego wystąpienia nie spodziewał się, wprzód, nim się pogniewał, uczuł i wstyd, i winę swą.
— Ależ proszę panny... Albiny — wyjąknął. — Cóż ja tak znowu strasznego powiedziałem?
— To, czegobyś przecie żadnej panience ze szlacheckiego dworu nie śmiał mówić, ale dlatego, żem... Wysocka... że...
Pan Hieronim w piersi się uderzył.
Albina się rozśmiała.
— Jak Boga kocham, nie myślałem obrazić! — odezwał się.
Wysocka, postawszy chwilkę, szła dalej, a zmieszany pan Hieronim ciągnął za nią, konia prowadząc za sobą.
— Ot, to mnie warszawianka spyliła! — mówił w duchu...
— Ale proszę się nie gniewać — rzekł cicho.
— Gniewać się nie mam prawa — odezwała się Wysocka — nie bierz mi pan za złe, że jestem otwartą. Pan mnie nie znasz... Inną być nie umiem, a wcale podobno inną sobie musiałeś mnie wyobrażać.
Bodiakowski milczał, zbity był zupełnie z tropu; chciał załagodzić...
— Ja bo pewnie nie wyraziłem się — odparł — jak należało... Więc, przepraszam.
Nastąpiło milczenie.
Albina szła, przyśpieszając kroku, i karczemkę już zdala widać było, a dziedzic nie życzył sobie, aby go w parze z Wysocką tu widziano. Skłonił się po chwili, siadł na konia i wyprzedził ją.
Zaczęła iść powolniej i zatrzymała się chwilę, aby, rozmyśliwszy się, pan Hieronim, nie zaczepił jej powtórnie.
Co się w głowie biednego dziedzica działo! — trudno spisać. Chodziły po niej myśli gniewne przeciwko sobie, przeciwko warszawiance. Zażalony był nawet na to, co najmniejszego związku nie miało z wypadkiem.
— Otóżem się spisał — mruczał. — Ale bo i ona znowu tak zaraz opryskliwie wystąpiła, jakbym Bóg wie co uczynił... Wielka pani! Jak mnie zmierzyła oczyma... niech ją djabli, co to za oczy!... aż mi się zimno zrobiło... Ale to są komedje! Droży się z sobą! Oho!... My to znamy. Trzeba było dalej rozmowę przeciągnąć.
Spluwał i na koniu mścił się za własną winę.
Pominął karczemkę, nie stając, choć Mosiek mu się kłaniał zdaleka, i powrócił do dworu. Albina z gorzkiemi myślami nad swojem położeniem, szła zwolna do chaty.
Strona:PL JI Kraszewski Przybłęda.djvu/22
Ta strona została skorygowana.