Tak więc, choć z płaczem i łzami, matka uczyniła z dziecka ofiarę; nieznana pani, która zostawiła tylko swoje nazwisko, zabrała je z sobą i — więcej się już do Wysockich nie zgłosiła.
Po kilku latach upartego milczenia, gdy się nawet dopytać o tę panią niemogli, a ona się nie odzywała — powiedzieli sobie, iż dziewczę pewnie nie żyło.
Matka, czasem tylko przypominając je sobie, szeptała.
— Mój Boże... miałaby już lat dwadzieścia... pociechę i pomoc byśmy z niej mieli!!
Stary Piotr, nie dając się rozrzewniać żonie, zwykle jej usta zamykał swojemi:
— Taka była wola Boża! Daj pokój, Helusiu! Bóg wie, co czyni!
I Wysocka, łzy otarłszy, do roboty powracała.
Wysoccy oprócz siebie nie mieli prawie nikogo, nikt do nich nie zaglądał, nie żyli z nikim.
Bzurscy, chociaż czasem zachodzili do nich, a niekiedy pożyczali to sochy, to brony, to siekiery lub rydla — nie mieli u Wysockich miru. Piotr im zarzucał, że nie dosyć gospodarstwa pilnują, że na niebezpieczne rzucają się zarobki; Bzurscy śmieli się ze starych, że są łatwowierni i oszukiwać się dają.
Z kowalem cyganem nikt tu nie żył, i ledwie gadano do niego; z dalszych budek gość rzadki; z Mośkiem Wysoccy dobrze byli, ale zdaleka.
Dwie tęgie mile do miasteczka i kościoła nie zawsze tam dojechać dozwalały.
Rozumie się, iż stosunki ze dworem blizkiej znajomości i spoufalenia nie dopuszczały.
Pan Hieronim Bodiański, dziedzic Rudek, kawaler, który za starego jeszcze uchodzić nie chciał, a młodym już nie był, — dobry człowiek, spokojny, gospodarz nie tęgi, słynął z tego, iż nawet w kraju, który zbytnią pracowitością nie grzeszy, uchodził za ideał próżniaka...
Życie wiódł ruchliwe...
Kładąc kabałę i paląc fajkę, albo czekał na gości, lub, gdy mu się to sprzykrzyło, jechał w odwiedziny, gdziekolwiek bądź — byle w domu sam z sobą nie siedział.
Niekiedy znudzony bardzo Bodjański czytywał kalendarz...
Oprócz kalendarza i książki nabożnej po matce, nic więcej w domu drukowanego nie miał. Tej zaś ostatniej nie potrzebował i nigdy do rąk nie brał, bo wszystkie pacierze, pieśni, litanje, nawet psalmy pokutne, na pamięć umiał.
Człowiek był zresztą jak ryba zdrów i potrzebujący atmosfery jasnej i swobodnej do życia. Od ludzi smutnych przerażony uciekał.
W lecie czasami godzinami widywano go siedzącego z fajką w ganku, z nogą na nogę założoną, patrzącego na dziedziniec i gościniec, żartobliwie zaczepiającego służbę przechodzącą i śmiejącego się z konceptów własnych, które niezmienione powtarzał. Ludzie je też na pamięć umieli.
Dowcipów tych, nader niewyszukanych, Bodiański wielkiego zapasu nie miał, — trochę prostszych dla ludzi, trochę delikatniejszych dla znajomych i przyjaciół. Z przysłowiami i wykrzywnikami starczyło mu to na powszednie życia potrzeby.
Mówiono, iż pan Hieronim po kilkakroć żenić się probował, ale mu się w tem nie powodziło. W chwili stanowczej brakło odwagi. Nie wyrzekał się jednak skorzystać, gdyby się co — ut sic, trafiło.
Tymczasem panny bardzo się za nim nie ubiegały... Mająteczek był skromny i trochę obdłużony... nadziei na przyszłość żadnych, sam on niezbyt powabny.
Małego wzrostu, przysadzisty, z wyrazem zadowolenia z siebie na rumianej, pucołowatej twarzy — pan Hieronim miał ruchy, tupania, podskoki, podrygiwania nogami nałogowe, tak jakoś pocieszne, że, patrząc na niego, od śmiechu wstrzymać się było trudno. Ni z tego ni z owego, wśród rozmowy okręcał się na jednej pięcie, przysiadał i prostował — a czynił to bezmyślnie, zapewne w przekonaniu, że to ożywia i dramatyczniejszą czyni rozmowę!
Przy tem zawsze prawie jedno powtarzał, mówił toż samo i przewidzieć było można, od czego zacznie i na czem skończy rozmowę. Panny sobie z niego żartowały, wyprowadzając na manowce, wśród których plątał się, rady dać nie umiejąc.
Dodać należy, iż on od panny, którą miał towarzyszką życia uczynić, wymagał bardzo wiele.
Za sobą miał to tylko, iż majątku nie tracił, ale się też go nie dorabiał. W końcu roku nie było długów, lecz i odłożyć nie miał co na złą godzinę. Szaleństw nie dopuszczał się żadnych. Umiarkowanie myśliwy, w tańcu nie namiętny, jedną tylko rzecz lubił, jak mówił, pasjami — maleńką grę w karty, skromnego wiseczka, marjasika, lub halbezwelwe. Zasiadłszy do zielonego stolika, gotów był przy nim choćby noc przesiedzieć całą.
Nie chciwość wygranej do kart go ciągnęła, bo nigdy nie ważył się grać drogo, ale było to jedyne zajęcie, które mu próżnię życia i myśli zapełniało.
Gdy grać nie mógł, prawie z równem zajęciem kładł kabałę.
Przywiązywało go i to może do zielonego stolika, że grał — doskonale.
W innych sprawach nie odznaczając się zbytnią umysłu bystrością, przy kartach bywał genjalnym. Przegrywał też bardzo rzadko.
Strona:PL JI Kraszewski Przybłęda.djvu/3
Ta strona została skorygowana.