Sąsiad sędziwy, pan pułkownik Puchała, do którego na wista jeździł Bodiakowski — był jednym z najzamożniejszych właścicieli w okolicy. Wieś miał dużą, obszar ziemi znaczny, lasy niezupełnie jeszcze zniszczone, gospodarował po żołniersku i ludzie go nawet posądzali, że kapitały gromadził.
Lat pięćdziesiąt kilka liczył już sobie, ale trzymał się prosto, wąs miał czarny i włos... może podfarbowany, a ciemny. Nie pięknej twarzy wyraz był marsowy, mowa prędka i śmiała, humor zazwyczaj wesoły, ale żartów nie znosił i, nie chybiając nikomu, sobie też w najmniejszej rzeczy chybić nie dawał.
Rodzinę miał daleko rozrzuconą, którą rzadko widywał, sam życie pędził gospodarząc, polując, po trosze kręcąc się między ludźmi, i nie wymagając i więcej nad to, co mu los nastręczał.
Towarzystwo — byleby miał z kim grać w wista — każde mu było miłem, nie był wybredny.
Niekiedy czytywał coś, bez wyboru, co się trafiło, lecz to było najostateczniejszym już od nudów ratunkiem.
Okolica liczyła go do największych swych luminarzy — stał na czele obywatelstwa i byłby łatwo zdobył wszystkie urzędy z wyborów, jakich by zapragnął, ale się od nich bronił i wcale sobie ich nie życzył.
Na plebanji, na zjazdach, imieninach, gdziekolwiek się kilkadziesiąt osób zebrało, Puchała pierwsze miejsce zajmował, pierwszy głos zabierał.
Ze starym Bożakiem naturalnie byli w procesie i nie widywali się wcale. Młody, objąwszy Młynyska, rozpatrzywszy się tu, namyślał się, czy ma pojechać do pułkownika i postanowił krok zrobić pierwszy.
Jednego więc dnia chmurnego, gdy Puchała czytał tłumaczonego Walter Scotta, siedząc w oknie i paląc fajkę — zaturkotała bryczka; pułkownik, zobaczywszy nieznajomego młodzieńca, domyślił się zaraz w nim młodego Bożaka.
Trochę sztywny i zmarszczony wyszedł na przywitanie jego.
P. Onufry zaprezentował się raźno, zdobył się na grzeczność i uczynił na gospodarzu wrażenie dobre.
Zasiedli do rozmowy, która szła tak oporem, jak zwykła się poczynać między ludźmi zupełnie sobie obcymi. Oba usiłowali się zbadać i odgadnąć.
— Co pan myślisz robić z Młynyskami? — odezwał się po pewnym czasu przeciągu pułkownik. — Ludzie mówią, że je chcesz sprzedać?
— Dotąd mi ta myśl nie przyszła jeszcze wcale — odparł Bożak — alebym pragnął z ruiny je dźwignąć, bo są w ruinie.
Puchała głową to potwierdził.
— Piękna myśl — rzekł — tylko na takim obszarze, zadanie ogromne. Jednej wioseczce podołać trudno, cóż dopiero takiemu hrabstwu. Masz pan kapitały?
Onufry rozśmiał się, ruszając ramionami.
— Byłem ubogim chłopcem, bez grosza w kieszeni, gdy mnie spotkała ta niespodzianka — rzekł otwarcie. — Nietylko więc kapitału nie mam, ale mniej niż zapas — bo długi!
— Gołemi rękami Młynysk nie wziąć — odparł pułkownik.
— Dlatego też dotąd sam nie wiem jeszcze, co pocznę — rzekł Bożak — tylko ziemi sprzedawać nie chciałbym. Zdaje mi się to grzechem.
— Ale może się stać koniecznością — odparł pułkownik.
Bożak westchnął.
— Ja na mojej jedynej wioseczce jako tako gospodaruję — dodał Puchała — ale na dwóch, lub trzech, nie dałbym sobie rady, a panubym radził tyle ziemi przy sobie zostawić, ile jej podołać możesz, inaczej i ona, i waćpan klepać biedę będziecie.
Bożak uczuł, iż rada była praktyczną.
— Nie łatwo będzie o kupców — rzekł cicho.
Rozmowa tak się dobrze zawiązywała, gdy zaturkotało i wszedł Bodiakowski. Zobaczywszy Bożaka, zarumienił się mocno i z widoczną niechęcią z daleka tylko się z nim przywitał, zwracając się cały do pułkownika.
Starcie było prawie nieuchronnem, a Bożak do niego przygotowany.
Pułkownikowi tymczasem na myśl zaraz przyszedł wist z dziadkiem, bo p. Hieronim, oprócz do zielonego stolika, mało do czego się przydał, a rozmowa z nim była niemożliwą.
— Grasz pan w wista? — spytał Bożaka.
— Sadzano mnie czasem do niego — odparł zapytany — ale z pewnością nie gram dobrze i będę bąki strzelał.
— Tem lepiej! — rozśmiał się Puchała.
Bodiakowski tymczasem na stronie neutralnie się zachował.
Stolik był w mgnieniu oka przygotowany. Siedli.
Strona:PL JI Kraszewski Przybłęda.djvu/35
Ta strona została skorygowana.