Strona:PL JI Kraszewski Przygody Stacha.djvu/19

Ta strona została uwierzytelniona.

— No, — począł jąkając się p. Michał — ja tam tego nie rozumiem, to wam wiedziéć... ano mi się zdaje, że ani tobie syna się wyrzekać, ani jemu matki, nie godzi się.
Matki nikt nie zastąpi, — on téż ciebie ma jedną...
— No, tak — i będzie musiał czekać, aż ja oczy zamknę, żeby się ożenić! — westchnęła staruszka. A trzeba żebyś wiedział, że Staś może taką wziąć, co i wioski i pieniędzy huk będzie miała...
Skrzywił się p. Michał i popił.
— To co? — rzekł — jakby taka panna mojéj matki znać nie chciała... nie ożeniłbym się z nią ni zacz! Jak Boga kocham!
I pięścią namuloną w piersi się uderzył. Stara głową potrząsała.
— No, a ja ci powiadam, Michasiu — wtrąciła, — że najlepiéj będzie, gdy ja ztąd pójdę precz. Przecież go widywać będę mogła? Ty mnie przyjmij na komorne. Nie bój się, ja ci za przekarmienie zapłacę.
— E! co zaś! — przerwał Michał — nie o głupią zapłatę chodzi... pani siostrze zawsze chata otworem, — ale tobie u nas dobrze nie będzie. Żonisko, złota kobieta, ale gderliwa i panią w domu zechce być, a tu dzieciska...
Potarł głowę.
— Toć ja jéj w niczém nie zawadzę, Michasiu... a, uchowaj Boże, ażebym się sprzeciwiać w czém miała! — prędko poczęła stara. — Dacie mi izdebkę byle jaką, alkierzyk, komórkę. Twoja kobieta mnie zna, że jéj wody nie zamącę, rychléj w czém pomogę; a z przeżywieniem! Michale mój, to ja taka jestem nie trudna, tak jem mało, lada co, że się o to kłopotać nie będziecie potrzebowali. No — dwa, trzy dni w tygodniu z postem jestem i z suchotami, więc nic gotowanego nie jem.
Staruszka tak, składając ręce, prosiła brata, tak się korzyła, uśmiechała do niego, że p. Michał, choć włosy tarł, choć się opierał, w końcu się zlitował nad nią. Nie sprzeciwiał się już — tylko zamyślił głęboko...
— Otóż to, panie, — począł z cicha — mówią wielkie szczęście, gdy uboga dziewczyna wyjdzie za bogatego pana. Piękne mi szczęście... Wszystkie kłopoty na jéj głowie... a potém co? dzieci ją poniewierają i znać nie chcą.
Porwała się z oburzeniem stara i, wedle zwyczaju, gdy ją co bardzo poruszyło, ręce złożyła.
— Ale, Michasiu! na rany Pańskie — zawołała, — co téż ty mówisz! Czyż możesz myśléć, że mój Staś albo mnie wypędza, lub się mnie wstydzi?
On mnieby na pierwszém miejscu sadził przy nie wiem jakich gościach, on — to złote, poczciwe serce, któreby mi nieba przychyliło! to ja sama dla siebie i własnéj wygody, i dla tego, że mu nie chcę przeszkodą być — muszę się ztąd wygnać! Zobaczysz, co to będzie za lament, krzyk! żale! Ledwie nie ledwie się na to zgodził, że ja tu