Strona:PL JI Kraszewski Przygody Stacha.djvu/2

Ta strona została uwierzytelniona.

żółty stoczek, paczka zapałek. Na krzesełku prostém, okrytém poduszką, stołeczek mając pod nogami drewniany, wygodnie zamyślona siedziała staruszka, sparta na ręku...
Na głowie, któréj włosy siwe były gładko przyczesane, miała ukrochmalony biały czepeczek staroświecki, zamiast wstążek, takież mający szlarki. Suknią wyszarzaną, ale czystą osłaniała chustka stara bagdazka, na któréj wprawne oko mogło dostrzedz umiejętne restauracye.
Z pod czepeczka widać było opasaną siwizną twarz, wprawdzie pofałdowaną, pomarszczoną i starą, ale stosunkowo świeżą, któréj rysy niegdyś piękne wcale nie zgrubiały i nie zmieniły się z wiekiem. Oczy tylko niebieskie zbladły nieco, ale i one i usta uśmiechały się łagodnie, i miały wyraz wielkiéj słodyczy i dobroci. Patrząc na nią niepodobna było przypuścić, ażeby kiedy połajać i zagniewać się mogła.
Mimo to jednak, dobroci towarzyszyła pewna cecha energii i silnéj woli, a w wejrzeniu mówił rozum zdrowy, który ze wszystkiém w życiu się oswoił i — ze świata „srogiego i przewrotnego” wedle słów piosenki — igraszkami dawno był obyty.
Myślała staruszka i usta się jéj uśmiechały mimo wiedzy, a na oczach razem stawały łzy.
Pokoik dowodził, że staruszka musiała być bardzo ubogą. Stało w nim łóżeczko wcale pieszczono nie wysłane, ale za to śnieżnéj białości firankami przysłonięte.
Przy niém stoliczek z lichtarzem staroświeckim, z umbrelką i dzwonkiem pobielanym a wytartym, — długie już lata służby pamiętać musiał. Ponad głowami i poduszkami wisiała N. Panna Częstochowska, krzyżyk, gromnica i zeschła palma. Daléj nieco stał kufer, skórą cielęcia morskiego obity, umywalnia nie wykwintna, a przy drugiéj ścianie komoda, a za nią szafeczka jeszcze.
Przy tylu sprzętach mieszkanie obszerném się wydawać nie mogło, było szczupłe bardzo.
Był to wieczór letni, okno stało otworem, a wychodziło w jeden z tych ogródków miejskich, ściśniętych murami, uwięzionych wśród ścian, w których drzewa stoją jak aresztanci, rzadko kosztując słońca, a jeszcze mniéj powietrza...
Z dala na miejskich zegarach słychać było bijącą godzinę siódmą wieczorną. Dźwięk ten doszedł uszu staruszki, która wstała żywo, małemi kroczkami podeszła do drzwi i przez kurytarzyk ciemny, zajrzała do kuchenki naprzeciwko.
Tu, równie było porządnie i czysto, ale mniéj światła, bo okno wychodziło w szczupły wewnętrzny podwórzec. — Nie młoda kobieta, mało co różnie i gorzéj ubrana od staruszki, właśnie na kuchni nastawiała samowar.
Miała tylko jako znak powołania i służebności, zamiast czepka, chustkę na głowie. Twarz jéj pospolitych rysów, nie wiele mówiąca,