mego, nieoznaczonego, nadwerężającego harmonią między niemi. Korczak sądził, że się hrabianka gniewała za uchybienie jéj z jego strony. Marcelina gniewała się, sama nie wiedząc za co. Wyjaśnienie jakieś — rozmowa szczersza stawała się koniecznością.
Po małym przestanku panna dodała, spoglądając mu w oczy.
— Zapewne jakiś interes familijny? — Z pewnym przyciskiem wymówiła wyraz ostatni. Korczak się zarumienił.
— Dziwny ma pani dar odgadywania — rzekł, — tak jest, w istocie.
Chodzili milczący — Marcelina dodała.
— Masz pan liczną rodzinę? Nigdy go o to nie pytałam. Może to indyskrecya... pan także nie wspominałeś o niéj.
Potrzebował pewnego namysłu Korczak nim się zebrał na odpowiedź. Nie wahał się z powiedzeniem całéj prawdy — ani potrzebował się z tém rachować, szło o to jak miał hrabiance odmalować tę zacną kochaną matuś swoję.
Marcelina czekała z widoczną ciekawością, badając fizyognomią Stanisława, na któréj znalazła tylko wyraz męztwa i energii.
— Z rodziny, — rozpoczął łagodnie i spokojnie Korczak, — została mi jedna, najdroższa — staruszka matka moja, do któréj nie potrzebuję mówić jak jestem przywiązanym.
Mało ludzi wie o jéj istnieniu, — ciągnął daléj ze wzrastającém męztwem, — bo ona nie lubi świata unika towarzystwa i prowadzi życie niemal klasztorne, od śmierci ojca. Nie odebrała też wychowania, któreby ją do towarzystwa świetniejszego pociągało; jest kobietą pobożną, prostoduszną, ale heroicznego serca.
Stanisław mówił drżącym głosem, z uczuciem wielkiém, a hrabianka, słuchając tego wyznania tak otwartego, zaniemiała...
Zrobiło się jéj przykro boleśnie, jak gdyby w téj chwili Korczak postawiony pomiędzy nią a matką — wybrał ostatnią — a ją odpychał...Gniew sercem jéj wstrząsnął, lecz okazać go nie była powinna.
Zwolnili kroku oboje. Marcelina nie śmiała dopytywać, Stanisław więcéj mówić nie potrzebował. Spełnił powiność.
Gdy powracając ku salonowi zbliżyli się, jeszcze idąc obok siebie razem, do Wawrowskiéj, hrabianka, która zazwyczaj dłuższe daleko odbywała przechadzki z Korczakiem, zatrzymała się pod pozorem zajrzenia w robotę Wawroci, schyliła się przypatrywać i porzuciła Stanisława.
Salezy czatujący na niego, chwycił go pod rękę. Widział z twarzy Marceliny, że krótka pogadanka z nią wydała jakiś owoc gorzki, rad był coś pomódz... a przynajmniéj widzieć jaśniéj, o co szło i co się działo..
Na licu hrabianki nawet daleko mniéj przenikliwe wejrzenie mogło wyczytać wrażenie bolesne — tak silne, iż zapomniało o zarzuceniu na się zasłony od ludzkich oczów. Marcelina mówiła o robótce z opiekunką, ale nie wiedząc co — plątała się, wargi jéj drżały,
Strona:PL JI Kraszewski Przygody Stacha.djvu/66
Ta strona została uwierzytelniona.