Strona:PL JI Kraszewski Psiawiara.djvu/11

Ta strona została skorygowana.

Przyjazd Sołomereckiego spóźnił się nieco z powodu, że list go nie zastał na miejscu, Gryżda więc od dni kilku wyglądał go bez niepokoju, lecz rad, żeby raz się wszystko skończyło.
W domku, który dotąd zajmował, od niedawoa dopiéro, powróciwszy z pensyi klasowéj, znajdowała się z nim jego córka Romana.
Dziwnym zbiegiem okoliczności, położenie ojca względem niéj było podobném do stosunku ojca i syna Sołomereckich. Gryżda nie chciał jéj miéć świadkiem swoich czynności i pogardy, z jaką się z nim obchodził Sołomerecki, a w ogóle cały świat otaczający.
Na wzór swego pryncypala, jak mógł, najdłużéj, utrzymywał ją na pensyach, pod różnemi pozorami, dla wydoskonalenia w talentach i t.  p. Ale w końcu nadeszła chwila, gdy dorosła, rozwinięta, dojrzała panienka, już na żadnéj pensyi nic do czynienia nie miała. Była wirtuozką na fortepianie, śpiewała bardzo przyjemnie, rysowała i malowała z natury. Talenta tém potrzebniejsze się wydawały, że los jéj nie obdarzył wielkim wdziękiem. Była to maleńka, zwinna, żywa osóbka, nie zbyt delikatnéj płci, maluczkich, czarnych, żywych oczu, zresztą rysów nie rażących niczém i dosyć przyjemnych. Rączki i nóżki miała małe i ładne, włosy bujne, a twarzyczka w ogóle znamionowała w niéj energią i żywe pojęcie.
Ojca widując mało i — dosyć się przed nią maskującego, wyrosła w pojęciach i zasadach, które wręcz były przeciwne jego przekonaniom i postępowaniu. Naprzód, dosyć długo będąc na pensyi u zakonnic, panna Romana nauczyła się od nich pobożności i miała wszczepione głęboko zasady moralne, któremi życie nie mogło wstrząsnąć, bo od dzieciństwa z nią rosły. Późniéj, dla talentów, oddana do jednéj z najświetniejszych pensyi stolicy, uważana już tu za dojrzałą, zostawiona sama sobie prawie, rzuciła się chciwie do książek, czytała nadzwyczaj wiele i sama się dopełniła z ksiąg, dobierając sobie, co potrzebném było dla uzupełnienia charakteru.
O ile ojciec był cynikiem i realistą, o tyle córka wierzyła w ideały, kochała się w nich, i sama ideałem być pragnęła. Karmiła się poezyą i poetami, miała wyobrażenia o świecie i ludziach może najfałszywsze, ale promieniste i piękne.
O ojcu też stworzyła sobie pojęcie, zupełnie się nie zgadzające z rzeczywistością: widziała w nim rygorystę surowego, pracą uczciwą, wytrwałą, dorabiającego się niezależności. Gryżda jéj z błędu nie wywodził.
Było nad wieczór jakoś, dzień się kończył skwarny, nocną może zapowiadający burzę. Gryżda stał w ganku dworku. Choć się sam nie przyznawał do tego, pewien rodzaj niepokoju go nękał. Była to rozstrzygająca, stanowcza chwila jego życia.
Z dala, wśród ciszy wielkiéj, — bo wieś dosyć była oddaloną, a pałacyk zamarły, — coś, jakby turkot powozu, słyszéć się dawało. Gryżda przeczuwał już przybycie Maurycego.
Szło mu o to wielce, ażeby, w razie rozprawy otwartéj z nim, córka go nie słyszała. Wyprawił więc ją był do jednéj sąsiadki, u któréj ona się nudziła, a prostą kobiecinę męczyła też panna, mówiąca tak i o takich rzeczach, których ona rozumiéć nie mogła.
Nie spodziewał się, ażeby powróciła rychło, w ostatku, przypuszczając nawet, że Romana mogła podsłuchać rozmowę, i na to był zrezygnowanym, bo z nią raz téż otwarcie się musiał rozprawić. Wiecznie przed nią nie podobna się było maskować i ukrywać.
Więcej córka, niż przybywający Maurycy, niepokoiła małego człowieczka, który się wykrzywiał i wargi zagryzał. Nie schodził z ganku.
Przybywającym był istotnie Sołomerecki, który zsiadł z bryczki i, stanąwszy przed pozdrawiającym go bardzo od niechcenia Gryżdą, zapytał:
— Nie spodziewałeś się mnie waćpan zapewne? Słyszę, że, nie czekając przybycia mojego, rozporządziłeś się jakoś bardzo samowolnie.
— Jakto samowolnie? — przerwał Gryżda, który już zupełnie był ostygł z maleńkiego wrażenia, jakie na nim Maurycy uczynił. — Widzi Książę...
— Proszę mi nie dawać tego tytułu.
— No, więc... widzi pan, ja w życiu mojém mam za prawidło czynić to tylko, co jest prawnie uzasadnioném, i samowolą żadną miarą nazywać się nie może... Po śmierci nieboszczyka księcia, będąc w posiadaniu znacznych wierzytelności na majątku, musiałem się ubezpieczyć z niemi i ubezpieczyłem. Na to wiek cały pracowałem.
— A! pan to nazywasz pracą! — ironicznie odparł, oglądając się Maurycy.
— A jakże? widzi pan — rzekł Gryżda — pracą jest w ogóle wszystko, co człowiek robi, jawna rzecz. Jak tam sobie ludzie ją cenią i ważą, to sprawa inna.
Maurycy patrzał nań z góry.
— Bądź co bądź, — odparł — masz waćpan prawo poszukiwania wierzytelności, nie zaprzeczam temu; ale majątek, choćby tylko imiennie, należy do mnie.
— Należał — rzekł z uśmiechem Gryżda — bo na wszystkiém sekwestr jest nałożony, i pan tu nic palcem dotknąć nie może. Ja zaś jestem naznaczony administratorem.
— Tak! — odparł Maurycy spokojnie. — Więc ja w majątku ojcowskim ani kątka nawet nie mogę miéć, abym w nim czekał na zupełne wywłaszczenie?
— Niestety! — rzekł Gryżda, — tak się to złożyło. Widzi pan, kto traci a traci, ten w końcu musi wszystko zaprzepaścić. Jam temu nie winien... W pałacu opieczętowano pokoje, bo są drogocenne ruchomości; na folwarku, tu, wcale miejsca niéma; w Hrebkach téż nigdzie kąta. To darmo...
Poruszył ramionami Gryżda.
Maurycy usiadł na ławce w ganku, dawszy znak woźnicy, aby nie odjeżdżał. Dobył cygarnicę z kieszeni i zapalił cygaro.
Zimna ta krew zaimponowała Gryżdzie, odstąpił kroków parę.
— Patrzę na waćpana, — odezwał się Maurycy z flegmą, — jako na fenomen, godny studyów. Widzę, że byłeś zawsze przygotowanym na wszystko.
— Bez wątpienia — rzekł Gryżda — człowiek rozumny powinien zawsze być w gotowości do tego, co go czekać może. Było to prawidłem mojego życia, widzi pan. Gotowałem się nawet na to, że ludzie mnie potępią, ale co mnie to obchodzi!!
— A... sumienie? — zapytał Maurycy.
— Sumienie jest rzecz stosunkowa, tak, jak naprzykład wzrok i słuch — począł Gryżda zimno i pedantycznie. — Jeden ma sumienie ciasne, drugi szerokie. Nikomu zaś ze swojego sumienia o cudzem wnioskować się nie godzi. Mnie moje nie dolega.
— Winszuję — roześmiał się Maurycy, którego w istocie łotr ten zaczynał nie mało bawić swym cynizmem.
Gryżda pomyślał krótko.
— Widzi pan, są różne systematy i sposoby zapatrywania się na życie; ja je zawsze brałem ze strony praktycznéj. Są tacy ludzie, co patrzą, jak jabłka opadają, które zgniją na ziemi, albo je głupie ptastwo podziobie, no i nie śmieją tknąć jabłka, niby to nie mając prawa! Ja zaś, co opada, chowam do kieszeni. Ojciec pański trwonił, ja zbierałem. Rzecz jasna, czysta i... legalna. Co do legalności, ściśle stoję przy prawie.
Chwilkę milczeli oba. Maurycy palił obojętnie cygaro.
— Gdzież pan myśli nocować? — zapytał po chwili Gryżda.
— Nie wiém, zapewne w karczmie — rzekł Maurycy, nie spiesząc się z odpowiedzią.
Myśl jego w téj chwili odbiegła i od ganku, i od Gryżdy, do którego czuł wzgardę coraz większą. Patrząc dokoła, przypominał sobie czasy swe dziecinne, zabawy. Tysiące drobnych tych wspomnień ulatywały nad nim. Zapomniał niemal o położeniu, serce mu się tylko ściskało, że to piękne miejsce, o którém on nieraz marzył dawniéj, jako o gnieździe dla siebie przeznaczoném, wpaść miało w ręce takiéj potwory.
Gryżda, któremu na myśl przyszła córka, ciekawość kobieca i podsłuchy, radby-był się pozbył co rychléj gościa, obawiając się dalszéj rozmowy.
Ale Maurycy wcale się jakoś nie myślał ruszać z miejsca.
Wprost go przepędzić i zmusić do odjazdu nie podobna było.
W tém, gdy jeszcze milczenie trwało, szybkim krokiem ode dworu zbliżyła się postać słusznego wzrostu, mężczyzna już osiwiały, ale zdrów i silny, pięknéj twarzy, dosyć starannie ubrany. Był to najulubieńszy sługa nieboszczyka, który z Szymka wyszedł na pana Symeona, wyszlachcił się, uciułał sobie trochę grosza i dziś miał więcéj, niż pan Maurycy. Myślał o dzierżawie.
On także winien był wszystko Sołomereckiemu, lecz nie zabiegał o to inaczéj, jak rozmaitemi posługami, które książę rozrzutnie wynagradzał, bo nikt inny by się ich był nie podjął.
Pan Symeon do pana Gryżdy nie miał najmniejszego podobieństwa, — ani głowy jego, ani przewrotności, ani cynizmu, — kochał swojego starego pana, opłakiwał go, przywiązanym był do Maurycego, nie cierpiał Gryżdy. Pomiędzy nimi oddawna wiekuista trwała wojna. Że dotąd Symeon tu pozostał, w Dubińcach, choć go chciał nieprzyjaciel wypędzić, winien był temu, iż miał domek swój własny, bardzo prawnie nabyty i zawczasu zabezpieczony.
Na widok Symeona, który śpieszył zdyszany do swego panicza, skrzywił się Gryżda. Symeon pochwycił Maurycego za kolana i rozpłakał się.
Maurycemu także łza się zakręciła w oczach.
— Ot, na co nam przyszło, — odezwał się Symeon, nie zważając wcale na Gryżdę — taki wywłoka, co tu przysunął się bryczyną, zagarnia waszę ojcowiznę.
— Hę? — przebąknął Gryżda. — Acanu się zdaje, że mnie łajesz? a ja z tego jestem dumny... Wywłoka! — powtórzył — wywłoka! widzisz acan, lepiéj się wywlec, niż być wywleczonym. To mi dopiéro cenzor!
Symeon mało zważał na to mruczenie i ciągnął daléj:
— Niech pan do mnie, do mojéj ubogiéj chatynki, zajedzie na noc; u tego rabusia niéma pewnie miejsca dla dziecka tego, komu on winien wszystko.
— Hę? słuchaj acan, panie Symenie! ja nikomu nic nie winienem! nic, ani grosza... a innych rachunków ja nie znam.
Maurycy poszeptał coś ze starym sługą.
Gryżda nastawił uszy.
— Bardzo mi idzie o pamiątki familijne — mówił półgłosem, — o portrety, o szable... ty wiész... Nic nie zginęło?
— Nic mogę ręczyć za to, tam gdzie pan Gryżda gospodarował — odezwał się Symeon. — Ja w tych ostatnich chwilach nie odstępowałem pana.
— A ja tych rupieci stróżem nie byłem — wtrącił Gryżda. — To nie moja rzecz.
Symeon patrzył na panicza i łzy ocierał.
— A! gdyby nie ten człowiek — mówił, nie szczędząc go wcale, — czyż tak by to pan przybywał do Dubiniec, jak dzisiaj. Serce się kraje, ale Bóg jest na Niebie.
— Jest, — zamruczał Gryżda — i śmieje się z tych, co rozumu nie mają.
— Niechaj Księcia choć to pocieszy — dodał Symeon, — że tu na okolicę całą jeden głos. Nie chciał bym być w skórze pana Gryżdy, bo na nim poczciwéj nitki nie zostawili nawet żydzi.