Strona:PL JI Kraszewski Psiawiara.djvu/12

Ta strona została skorygowana.

— A mnie, myślisz, to boli, gdy naszczekują z daleka i klapią zębami? — spytał szydersko Gryżda. — Widzisz acan, oni krzyczą, a ja się śmieję... o żadną mi opinią nie chodzi; gdy pieniądze będę miał, pokłonią mi się, prędzéj lub późniéj.
Machnął ręką.
Maurycy mało co uwagi zwracał na jego mruczenie. Nagle, jakby się otrząsnął z myśli tęsknych, wstał z ławki, zbliżył się do Gryżdy i rzekł mu tonem nakazującym.
— Daj mi waćpan likwidacyą wierzytelności, mam do niéj prawo. Pod ten dach, który waćpan swoim nazywasz, nie wnijdę; przynieś mi ja tu, ale natychmiast.
Gryżda wahał się chwilę, oprzéć się jednak żądaniu nie mógł; trochę niespokojnie ruszył się z miejsca, dążąc do środka dworku. Maurycy począł rozmowę z Symeonem, gdy przerażający, dziki krzyk dał się słyszéć z wnętrza.
Był to głos Gryżdy, ale zmieniony i rozpaczliwy. Pomimo pogardy dla niego, Symeon i Maurycy wbiegli do sieni.
W progu izby, któréj drzwi właśnie Gryżda otworzył, leżała omdlała kobieta. Stary, klęcząc, drżącemi rękoma głowę jéj podnosił.
— Córka! — rzekł Symeon.
Sołomerecki, chwilę tylko postawszy, powrócił do ganku.
— Nie mamy tu co robić — rzekł, i zwracając się do Gryżdy, dodał:
— Likwidacyą przynieś mi do Symeona... Chodźmy pieszo do ciebie.
W milczeniu ruszyli z dziedzińca.
Stary sługa powoli kroczył za swoim paniczem. Niebo chmurzyć się poczynało.
— Więc Gryżda córkę sprowadził nareszcie do siebie.
Symeon głową potrząsał.
— Nie wiadomo, co się stało? — rzekł. — Ja jéj tam nie znam, ale ludzie powiadają, że edukowana bardzo, i ma być wcale do ojca nie podobna, ale ja temu nie wierzę. Takie to paskudztwo być musi, jak tatunio. I... nie piękna, mała, smagława...
Splunął.
Szli tymczasem ku dworkowi Symeona, który stał na uboczu, przy ulicy, do pałacu wiodącéj. Mały był, ale nadzwyczaj starannie, jak cacko, ubrany w kwiatki, pomalowany, wyelegantowany. Stary kawaler, który był gustu nabrał przy wytwornym panu, na swoję skalę się zagospodarował elegancko.
Był dumny dworkiem swoim, a teraz szczęśliwy, że w nim panicza będzie mógł przyjmować.
— Niech Książę się nie lęka o wieczerzę, — rzekł, otwierając drzwi do malutkiego bawialnego pokoiku, — baba u mnie gotuje, ale jam niedarmo służył u nieboszczyka i umiem nią zadyrygować. Jest i samowar, i herbata... wszystko będzie jak należy. A! a! mój drogi paniczu, na cośmy to zeszli, jakiego końca-śmy się doczekali... panie, Bóg mi świadek, Książę temu nie winien, tyle tylko, że ślepym był. Nazywał go Psiawiarą a ufał, i ciągle mu się zdawało, że jakiś cud, sukcesya, ocali Dubińce... Wszakżeśmy dwie sukcesye dobre zjedli — westchnął Symeon.
Milcząc, słuchał roztargniony Sołomerecki, rozglądając się po mieszkaniu Symeona, który, długo będąc przy ojcu jego, przejął wiele nawyknień i obyczajów starego pana. Domek téż był przyozdobiony na wzór pałacu i stanowił małą jego karykaturę. Może bezwiednie naśladował pan Symeon to, na co patrzał i do czego był nawykł. Mebelki były wygodne, cacka i ozdoby poustawiane efektownie i z pretensyą do elegancyi. Pomiędzy niemi były rozmaitéj wartości rzeczy, niekoniecznie piękne, ale wszystkie starannie poumieszczane, aby całości mieszkania nadawały pozór dostatku i wytworności. Było by to śmieszném, gdyby w téj chwili dla Maurycego cokolwiek-bądź na święcie zabawném wydawać się mogło. Miał w duszy zbyt wiele smutku, aby z niéj uśmiech mógł wydobyć.
Symeon tymczasem około przyjęcia się krzątał pilnie, biegał żywo, odmykał szuflady, dobywał, co w nich miał najlepszego, wołał służącéj, sam wreszcie brał się do usługi, tak, jakby znowu starego swego pana miał przed sobą. Od niedawna wyemancypowany przez śmierć Ks. Leona, nienawykły jeszcze do niezależności, powracał do dawnego nawyknienia prawie z przyjemnością. Z pana robił się ochotnie sługą; zdawało się go to nie kosztować wcale i być mu nawet miłém.
Biegając tak z kąta w kąt małego domku, Symeon powracał coraz do swego panicza z nowemi zażaleniami i narzekaniem na Gryżdę, z opowiadaniami naiwnemi o ostatnich chwilach życia zmarłego pana.