Gdy się to działo w dworku Symeona, na folwarku u Gryżdy panowało zamieszanie i niepokój.
Panny Romany, którą ojciec pode drzwiami znalazł omdlałą na ziemi, docucić się było trudno, a przychodzącą do przytomności porywał przerażający śmiech serdeczny. Na wszystko w święcie nie czuły, Gryżda drżał. Miał jednę tylko tę córkę i... kochał ją.
Jak i gdzie w tém sercu wyschłém, które nigdy żadném szlachetniejszém uczuciem nie biło, mogła się miłość pomieścić? jest tajemnicą i zagadką. W téj chwili Gryźda był tak przelękniony i przejęty, że nawet o Maurycym i o interesach zapomniał.
Romana, przychodząc do przytomności, płakała, śmiała się, i była tak rażoną, że ojciec, po chwili namysłu, kazał konie zaprządz i jechać po Fiszera. Sam na krok nie odstępował od łóżka, na którém ją położono, ale poradzić córce, uspokoić jéj nie umiał, a służba, z ludzi prostych złożona, także potraciła głowy.
Kropiono wodą, dawano ocet wąchać, przewiązano rękę lewą, ale wszystko to nic nie pomogło. Gryżda stał osłupiały i stękał.
Romana zwracała niekiedy oczy ku niemu, jakby przerażona widokiem, zakrywała je, płacząc. Symptomata te jednak zwolna poczęły mniéj być gwałtownemi, twarz przybrała wyraz energii i siły nadzwyczajnéj; poruszyła się na łóżku, podniosła, usiadła i śmiało ojcu w oczy patrzyła.
— Co ci się stało! co to było? — zapytał Gryżda głosem zmienionym. — Nigdy mi nie donoszono, żebyś podlegała takim napadom; to choroba...
Córka potrząsnęła głową.
— Nie chorowałam nigdy, — zawołała głosem zmienionym zupełnie, tak, że ojciec, słysząc go, uląkł się znowu. — Spotkało mnie to piérwszy raz w życiu... ale...
Nie mogła dokończyć, zakryła oczy, płakała.
— To z gorąca i zmęczenia! — szepnął Gryżda.
— Nie! nie! — stanowczo odparła córka, wlepiając wzrok w niego i wstrząsając się, jak od dreszczu. — Nie! Byłam pode drzwiami, słyszałam rozmowę waszę z Księciem... tego było dosyć, nawet by zabić.
Przycisnęła rękę do serca.
Gryżda zrozumiał wszystko. Nie widział innego sposobu teraz nad otwarte rozprawienie się z dzieckiem i przekonanie go, że romansowe pojęcia życia są... największém głupstwem. Wracał do swojéj zwykłej roli i argumentów. Zdawało mu się, że odzyska siłę.
— Cóżeś posłyszała takiego? — odparł zimno — co? Nie rozumiem tego.
— Ojcze! — zakrzyknęła Romana, — to, com usłyszała, pozbawiło mnie miłości i szacunku dla ciebie, ciebie jedynego, którego miałam na świecie. A! powiedz mi, że to wszystko było złudzeniem, próbą, ja nie wiém już czém, byle nie prawdą i rzeczywistością.
I ręce wyciągnęła ku niemu.
Gryźda usta zagryzł.
— Słuchaj no, Romano, — rzekł sucho — nie jesteś już dzieckiem, powinnaś życie inaczéj zrozumiéć i widziéć je, jak ja. To, coś słyszała, było prawdą, jest mojém przekonaniem, zasadą, i... dla twojego szczęścia potrzeba, abyś się nauczyła ode mnie patrzéć na świat zimno i rozumnie. Masz krew moję w sobie.
Wstał Gryźda, mówiąc to, i stanął u łóżka naprzeciw niéj; zmierzyli się oczyma. Wzrok Romany tak był wyrazisty i silny, że stary, może po raz piérwszy w życiu, oczy spuścił i zmieszał się. Czego-by słowo nie dokonało, to zrobiło wejrzenie, pełne zarazem oburzenia i wzgardy.
Romana miała energią ojcowską. Zaledwie dokończył mówić, gdy, zebrawszy myśli, pośpieszyła z odpowiedzią.
— Krew twoję mam w sobie — rzekła, — aleś mnie wychował tak, że ona mi da siłę oprzéć się temu, przeciw czemu serce, rozum i sumienie się oburza!
Z przyśpieszonym oddechem zaczęła daléj mówić tak szybko, z takim zapałem, że ojciec przerwać jéj nie mógł.
— Nie! nie! nie! nie może to być, abyś ty wszystkiém pomiatał, co ja szanuję, lekceważył to, co dla mnie jest najdroższém, ażebyś wyparł się sumienia, dobréj sławy u ludzi, wszelkiego uczucia szlachetnego. Gdyby to, com z ust twoich słyszała, prawdą być miało...
— To co? — zapytał Gryżda.
— Co? — zawołała pośpiesznie dziewczyna, odrzucając z siebie kołderkę, którą ją przysłoniono, i porywając się na nogi. Co?... Naówczas porzuciłabym ten dom, ciebie, i poszła w świat, lub do klasztoru, pracować, albo płakać i modlić się; ale tu, z tobą-bym nie pozostała! Nie! Patrzéć na to nie mogę, słuchać nie chcę!
Zakryła oczy i znowu upadła na łóżeczko. Gryżda stał z mocném postanowieniem ostatecznego rozmówienia się z córką, bądź co bądź.
Kłamać na nic się nie zdało.
— Tylko spokojnie, — rzekł — spokojnie. Proszę o cierpliwość i uważne słuchanie. Nie gorącuj się; wszelkie roznamiętnienie ogłupia. Słuchaj mnie. Cóżeś to się z mojéj rozmowy z tym młodym paniczem dumnym dowiedziała tak okropnego? Hę! Że ojciec twój zbierał, gdy inni marnowali, że pamiętał o sobie, a raczéj o tobie, bo dla ciebie to wszystko gromadził.
— A ja nie tknę grosza tak nabytego — przerwała Romana.
— Czekaj, — rzekł z uśmiechem Gryźda. — To się tak mówi, kto głodu, chłodu i zależności od trutniów, co nas nie są warci, nie doznał. To są dziecinady pensyonarskie. Życie jest rzeczą seryo, obchodzi się ono z nami okrutnie, i my téż z ludźmi inaczéj nie możemy.
— My! chrześcijanie! — krzyknęła Romana.
— Ale bo widzisz, Kościół to co innego — rzekł Gryżda — jest to instytucya potrzebna, użyteczna, tylko w interesach i sprawach powszednich ona nie gra żadnéj roli. Po łacinie się mówi: non misceantur sacra profania, co ja sobie zawsze tłómaczyłem, że religia do życia mieszać się nie powinna.
Romana krzyknęła ze zgrozą:
— Ojcze! na Boga!
I zerwała się z łóżka.
Gryżda ją na niém posadził niemal gwałtem. Walka wyrabiała w nim zimną krew; było to właściwością téj osobliwszéj natury: zamiast się nią rozgorączkowywać, ostygał.
Romana drżała, z przestrachem niekiedy spoglądając ku ojcu i natychmiast oczy spuszczając.
Gryżdzie zdawało się może, iż chwila nadeszła, aby się przed córką wyspowiadać otwarcie, i ciągnął daléj:
— Ludzie, widzisz moja Romano, głupi są, i mrzonkami żyją; kto ma rozum, ten idzie do gruntu rzeczy i nie kłamie. Powiadam ci, potrzeba miéć podstawę pod nogami, to moja zasada; trzeba się starać o siłę, a tę dają pieniądze. Reszta to bałamuctwa, gadaniny i plewy. Opinia? co mnie ona obchodzi, kiedy ja wiem, że ją przerobię, gdy zechcę. Co się tycze sumienia, każde jest innego kroju; trzeba sobie sprawić wygodne, które-by w życiu nie zawadzało.
Córka uszy sobie zatknęła.
— Dosyć tego, mój ojcze! — zawołała, wodząc wzrokiem obłąkanym. — Na Boga! dosyć! niech już nie słyszę więcéj.
Gryżda zamilkł.
— Uspokój się, — rzekł. — Gdy komu wrzód wycinają, boli, a ja ci tę operacyą robię, bo głupie mniszki i nauczycielki niewiedziéć czém cię nakarmiły. Dobre to było dla dziecka, ale dziś już nie przystało. Czas miéć rozum. Nie łudź się, innym mnie nie znajdziesz nigdy, tylko takim, jakim teraz widzisz. Jesteś córką moją, i musisz przejąć się tém, czém ja żyłem i żyję, to darmo.
— Nigdy! — zawołała Romana.
— Widzisz: tego „nigdy“ — odparł ojciec — nie potrzeba mówić nigdy. Miałem cię za dojrzałą, jesteś dzieckiem.
— I chcę niém pozostać — odezwała się dumnie i stanowczo Romana.
— Do czegóż to prowadzi? — rzekł zimno Gryżda — do wiecznéj walki pomiędzy ojcem a dzieckiem? Ja od moich zasad nie odstąpię.
— Spodziewam się, — zawołała córka, — że i ja się nie skażę słabością. A! na cóźby mi się zdało życie, gdybym je tak miała pojmować, jak ty, mój ojcze? Nie obwiniam cię, żałuję i lituję się. Los musiał się z tobą obchodzić bez miłosierdzia i uczynił cię okrutnym, ja...
— Gadanina! frazesy! — rzekł Gryżda, nie okazując wielkiego wrażenia. — Wszystko to przeminie. Moja Romana, bogata dziedziczka Dubiniec, zajmie w społeczeństwie miejsce, jakie się jéj należy. Wszyscy się jéj kłaniać będą i uwielbiać, a ja nią będę dumny.
— Nigdy w świecie! — przerwała córka — nie dam się skusić tém, czém mnie chcesz, jak dziecko, obłąkać i zepsuć. Jestem córką twoją i mam tę energią, co ty. Zobaczymy, czyja zwycięży. Ja się nie obawiam walki.
Uśmiechnął się Gryżda.
— No, dobrze, — odparł — uspokój się, dobrze, będziemy walczyli; ja nie tracę nadziei, że rozum weźmie górę nad fantazyą i romansami.
Trudno było odgadnąć, jakie były myśli Romany, która, siedząc na łóżku, zadumała się tak, że się zdawała ostatnich ojca słów nie słuchać prawie. Z brwiami ściągniętemi, zesznurowanemi usty, siedziała, jakby już uzdrowiona zupełnie, niekiedy się tylko wstrząsając.
Gryżda sądził, że wszystko się skończyło.
Wstała z łóżeczka, ale zachwiała się na nogach, siadła znowu, podparła się na ręku i dumała.
— I trzeba było — szepnęła, — ażeby syn tego, który był panem twoim, nie miał nawet przytułku tutaj; abyś ty mu odmówił dachu, gościny; abyś, zamiast mu pomagać, odpychał go tak okrutnie.
Stary głową począł poruszać.
— Posłuchaj mnie, — rzekł, — rozumujesz jak dziecko, słuchaj. Naprzód moim panem nigdy nikt nie był, bo ja panowałem zawsze nad tymi, którym się kłaniałem, pogardzając ich głupotą. Ten, którego ty nazwałaś moim panem, nazywał mnie Psiawiarą!
Romana krzyknęła.
— Jemu winienem, — dodał Gryżda, — że mnie tu tak wszyscy zowią. Hę? nie prawdaż? to coś warto. Powtóre, jeżelim się obszedł zimno i bez ceremonii z tym młokosem, to tylko dla własnego jego dobra, a dla naszéj spokojności. Cóż? miałem udawać, stękać, kiedy mnie nic nie boli? łudzić go nadaremnie? On tu nie ma nic i nic miéć nie będzie; trzeba, aby o tem raz wiedział.
— Nie pozostanie mu nic? — zapytała Romana.
— Ani na zawinięcie palca — rzekł z jakąś chlubą Gryżda. — Psiawiara wszystko zabierze, bo mu się należy. Dwadzieścia lat słuchał, jak go Jaśnie oświecony wołał głośno: — „Choć tu, psiawiaro!“ — Hę? nie prawdaż, to coś warto? — powtórzył.
Romana marszczyła się coraz mocniéj.
— Ojcze, — rzekła. — Zemsta jest uczuciem barbarzyńskiém, a to przezwisko... chyba chcesz, aby je ludzie słuszném uznali, gdy się tak z synem obchodzisz.
Poruszył ramionami stary.
— Gdy Dubińce na licytacyi nabędę, a panna Romana rozgospodaruje się w pałacyku, psiawiara wyjdzie na czcigodnego pana.
Córka, słuchając, dumała; jakieś myśli nieodgadnięte musiały zajmować jéj główkę.
Gryżda, który nie obawiał się wcale jéj wyrze-
Strona:PL JI Kraszewski Psiawiara.djvu/13
Ta strona została skorygowana.