— Widzi konsyliarz — rzekł kwaśno, — prawdę powiedziawszy, mieliśmy z nią małą dyskusyą, podrażniłem ją... wzruszenie... Temperament ma nerwowy, młoda...
Fiszer popatrzył mu w oczy bacznie i nic nie odpowiedział.
Po wczorajszéj burzy, ranek był wypogodzony i piękny, powietrze miłe, i doktor znużony, nie wchodząc do dworku, pozostał na ławce w ganku.
Rozmowa się przerwała.
Gryżda poszedł dowiedziéć się o córkę i kazać dać śniadanie.
O posłaniu likwidacyi Maurycemu, wśród tego zaprzątnienia córką, stary zupełnie zapomniał. Sołomerecki sam już nie chciał iść o nią się upominać, posłał Symeona.
Właśnie gdy Fiszer, siedzący na ganku, kilka słów zamieniał z Gryżdą, powracającym od córki, Symeon, z miną pańską, nie zdejmując kapelusza, zjawił się przed nimi.
— Przychodzę po likwidacyą od Księcia — rzekł złośliwie. — Z innemi interesami umié się pan pośpieszyć, a gdy trzeba spełnić obowiązek, to się zapomina. Proszę mi zaraz dać likwidacyą.
Fiszer odwrócił się ku niemu.
Gryżda, z obojętnością swą zwykłą, ruszył ramionami.
— Pilno widzę Księciu — odparł złośliwie, — dowiedziéć się, że nie ma nic.
— O tém on wié — rzekł Symeon, — ale radby zobaczyć, jak waćpan téj sztuki dokazałeś, żebyś z niczego stworzył sobie krocie.
— Widzisz acan — nie chcąc być dłużnym z odpowiedzią, Gryżda, który na słuchającego doktora nie zważał wcale, — widzisz acan, to nie jest żadna sztuka, ale stary, bardzo prosty sposób: Głupi rozrzuca a rozumny zbiera...
— A złodziéj kradnie, a rozbójnik rozbija! — zamruczał Symeon. — Czekam na likwidacyą.
Gryżda, nie śpiesząc, popatrzył na niego.
— Czekaj acan — rzekł — czekaj, a jeśli nie chcesz czekać, to ruszaj z Panem Bogiem.
Symeon rzucił jakiémś przekleństwem i, do doktora się obracając, dodał:
— Wié pan konsyliarz, jak ten truteń wczoraj przyjął Księcia Maurycego? Łyżki wody mu nie dał i zapytał, gdzie będzie nocować! No — nocował u mnie.
Gryżda, zwolna odwrócił się od Symeona i wszedł do wnętrza domu, zmuszony wreszcie dać likwidacyą, któréj odmówić nie mógł.
Romana téż wstała już była i Fiszera do niej zaproszono.
Doktor Fiszer wcale nie znał i nigdy nie widział Romany, ona zaledwie słyszała coś o nim. Niemiec ciekaw był poznać córkę Gryżdy, wyobrażając ją sobie czémś do ojca podobném. Nie przypuszczał, ażeby mógł jéj dać wychowanie staranne i chciał łożyć na nie.
Romana téż z zajęciem oczekiwała na doktora, bo on był piérwszym z mężczyzn, którego po powrocie z pensyi poznać miała.
Fiszer już z twarzy, postawy i śmiałego wystąpienia dziewczęcia, wniósł, że się w wyobrażeniu swém o niém omylić musiał.
Trochę zakłopotany językiem, jakiego miał użyć w rozmowie, gdyż czuł, że źle bardzo mówił po polsku, zapytał na wszelki wypadek, czy nie zna języka niemieckiego. Romana, która dla Schillera nauczyła się go umyślnie, odpowiedziała mu bardzo poprawnie, z uśmieszkiem, w którym było nieco dumy.
Zbliżyło ich to zaraz do siebie i szczególniéj doktorowi miłém było, bo mało z kim mógł się rozmawiać tutaj własnym językiem. Twarz mu się rozjaśniła.
— Co pani było? — spytał, siadając.
Romana zawahała się z odpowiedzią.
— Omdlałam — rzekła.
— Trafiało się to pani często?
— Nie, raz piérwszy w życiu.
— Musiała więc raz piérwszy w życiu zajść przyczyna jakaś, która spowodowała ten wypadek?
Zadumała się Romana, długo oczyma badając Niemca, który również się w nią z wielką ciekawością wpatrywał.