Są ludzie, którzy żyją sobie tylko i dla siebie; Sędzina potrzebowała żyć dla drugich i namiętnie mieszała się do tego, co do niej nie należało. W domu wychowywała kilka ubogich szlachcianek, trochę po żołniersku, ostro, karno, ale tak, że wszystkie wychodziły na najlepsze żony i gospodynie; po za domem wpływ jej był może dziwniejszy jeszcze, ale ogromny. Pomagała, gdy kto w jej oczach zasługiwał na to, burczała, gdy kto postępował nie do rzeczy, godziła zwaśnionych, dawała nauki obałamuconym, a gdy jej kto śmiał zarzucić, iż się wdaje w to, co do niej nie należy, odpowiadała hardo:
— Jakto? nie należy! a to mi się podoba! Czy to my wszyscy nie składamy jednej rodziny ludzkiej, chrześciańskiej i szlacheckiej? Każdy człowiek odpowiada za człowieka, któremu dał zginąć, mogąc go poratować?
— Łaję, bom powinna. Nie przyjemna rzecz słuchać, zapewne, ale gdy kto tonie, za czuprynę go się chwyta, nie pytając o pozwolenie.
Niekiedy nauki Sędziny przybierały ton i obroty nadzwyczaj gwałtowne. Powiedzieć komuś, że był osłem, wcale się nie wahała, a nie jednemu plunęła w oczy: — patrz żebyś łajdakiem nie został.
Poznamy zresztą Kozaka tego w ciągu powieści.
Biały Ostrów, stara siedziba Brusów-Skotnickich, mało co się zmienił od prastarych czasów Wołynia. Dwór, pobudowany u zbiegu dwóch rzeczułek na gródku odwiecznym, z sadami, ogrodami, zabudowaniami, kaplicą, lamusem, tak był w olbrzymich drzewach ukryty, że z jednej tylko strony od wjazdu, część jego widać było. Nie miał on powierzchowności wdzięcznej, i nie starał się o nią, ale utrzymany był troskliwie, kwiatami otoczony trzymał się dobrze pomimo wieku, a we wnętrzu obszerny był, zamożnie urządzony i wygodny. O odświeżenie go nowościami i elegancyą młodą nie troszczyła się gospodyni, za to pełnym był ciekawych starożytnych sprzętów i pamiątek.
Szczęśliwie jakoś oszczędziły go wojny, pożary i kataklizmy, w których u nas tyle drogocennych przepadło zabytków. Pani Sędzina miała srebra, które kilku już pokoleniom służyły; makaty i kobierce, wypłowiałe ale przepyszne; szafy gdańskie i meble kolbuszowskie, mnóztwo cacek i zbiór broni rzadkiej piękności i doboru.
Wskazując na szable dziadowskie, wzdychała często i wołała:
— Licho nadało, żem się ja chłopcem nie urodziła! Taki mam apetyt do nich!!
Dwór utrzymany był nie wytwornie, lecz nie skąpo. Służby dosyć było w nim, kuchnia i piwnica dobrze zaopatrzone, przy stole nigdy zbytku, lecz jedzenie zawiesiste i dostatnie, a o każdej dnia godzinie gość przybywający głodnym nie był. Cudem zjawiał się obiadek, wprawdzie z nieuchronnemi naleśnikami, ale tak smacznemi, że się ich odjeść nie było można.
Gosposia, jak obyczaj, tak i apetyt miała męzki; jadła dobrze, niekiedy nawet i kieliszek wina sobie pozwalając.
W domu rygor był wielki. Słudzy chodzili na palcach, ale żaden z nich się nie poskarżył, wszystkim dobrze było; a obawiając się pani, kochali ją jak matkę.
Gorącego lipcowego dnia, zbliżała się właśnie godzina obiadowa i Sędzina ze swemi dziewczętami, panną starszą i ekonomem, zabierała się siadać do stołu, gdy bryczka się zatoczyła przed ganek, tęgich, tłustych parą koni zaprzężona, i z niej wysiadł, średnich lat, rumianej, pogodnej, miłej twarzy ksiądz, który, ociągnąwszy sutannę i chustką pył z niej opędzając, w progu się spotkał z otwierającą drzwi gospodynią.
— W same porę, bo wazę niosą, księżuniu — odezwała się, podając mu rękę. — Dalibóg, żem się nie spodziewała.
Ksiądz witał się, ale twarz nie rozchmurzyła mu się zupełnie; choć miała wyraz spokojny i łagodny, był na niej jakiś cień smutku.
— Wie pani Sędzina zapewne, zkąd jadę? — rzekł cicho.
— A zkądże-bym mogła wiedzieć?... zmiłuj się, ojcze!
— Więc i o śmierci starego Sołomereckiego pani dotąd nie wie? — rzekł proboszcz.
— Pierwszy raz słyszę! — odparła dosyć obojętnie Sędzina. — Wieczny mu pokój... — dodała — ja po nim płakać nie będę i bodaj mało kto zapłacze.
Skrzywiła się, mówiąc to.
— Dziś już stoi przed Bogiem — poczęła, wprowadzając księdza do bawialnego pokoju i wprost z niego kierując się do jadalni, w której już pięcioro dziewcząt, jednako ubranych, stało rzędem, i zobaczywszy księdza, przyszło rękę jego ucałować. — Dziś on już stoi przed Bogiem! niech On mu przebaczy.
I głową trząść poczęła.
— Siadajmy od razu do stołu — rzekła, wskazując miejsce proboszczowi. — Z czegóż zmarł Sołomerecki? Tak do ostatka udawał młodego, że w istocie dłuższego życia się dla niego spodziewać było można. Cóż mu się stało??
— Nie wiem — odparł proboszcz, ocierając pot z czoła — doktor powiada o jakiejś gorączce gastrycznej, która taki zły obrót wzięła. Szczęściem wezwano mnie w porę, żem mógł go na śmierć przygotować. Bóg niech mu będzie miłosierny.
Westchnął ksiądz i zamilkł.
Cały dwór Sędzinej, żegnając się i kłaniając księdzu, zasiadł powoli do stołu, stary sługa wnosił poważnie wazę wielkich rozmiarów. Sędzina miała już coś na ustach o zmarłym Sołomereckim, gdy, spojrzawszy na dziewczęta, pomiarkowała się, usta skrzywiła i zamilkła.
Rozmowa rozpoczęła się — obojętna, lecz czuć było, że na niej ciężył ów zmarły Sołomerecki.
— Z pogrzebem pewnie na syna czekać będziecie? — rzekła po chwili Sędzina.
— Nie wiem, jak i kto tem rozporządzi — odpowiedział proboszcz, który, pomimo smutku, krupnik podany zajadał z apetytem podróżnego. — Niema nikogo, oprócz tego Gryżdy.
Mówiąc to, skrzywił się.
— Psiawiary! — dorzuciła gospodyni z uśmiechem dziwnym. — Nieładnie go nieboszczyk przezwał, ale musiał wiedzieć dla czego, a przydomek tak do niego jakoś przyrósł, że go nikt nie zowie inaczej.
— Niech w Bogu odpoczywa stary Sołomerecki — odezwał się ksiądz — ale w istocie, bodaj nie bez przyczyny nadał mu tak niepochlebne przezwisko.
Piękna i szlachetnych rysów twarz księdza Piszczały znowu się zachmurzyła.
— Zanosi się na metamorfozę — ciągnął dalej, — której pono nikt nie przewidywał. W kilka godzin po śmierci, zaszedłem spocząć u Gryżdy i, powiadam pani Sędzinie, znalazłem go, w przeciągu bardzo krótkiego czasu tak zmienionym, żem języka w gębie zapomniał. Przy starym księciu Sołomereckim, kto go dawniej widział, a zobaczył by go teraz??... Powiadam pani Sędzinie, inny człowiek.
— Cóż mu się stało? — spytała gospodyni.
— Nie wiem, zdaje się, że sobie wyobraża, iż on teraz księciem zostanie — mówił proboszcz. — Pierwsze słowo, którem mnie powitał, było: — Ruina!! nic nie zostało, syn pójdzie z torbami!! A któż winien?? Głupi rozrzuca a rozumny zbiera. Dobra pójdą na sprzedaż za długi, wątpię żeby się co Maurycemu okroiło. Ja się z tem nie taję, że i mam na majątku wierzytelność znaczną, i, tak czy owak, będę się starał, aby dobra przy mnie zostały.
— A to łajdak! — wykrzyknęła gwałtownie Sędzina, uderzając w ręce. — Ruina!! Zapewne, że Sołomerecki źle i głupio się rządził, na pana chorował, ale gdyby nie Gryżda, nigdyby do upadku nie przyszło.
— Żeby go pani Sędzina widziała, kiedy mi to mówił, co to za mina, jaka postawa, ton!! Osłupiałem. Żeby dobre słowo dał nieboszczykowi, z którego łaski urósł. Ten jeszcze nie ostygł, a on już o sobie myśli.
— Że Gryżda go okradał i coś sobie przyzbierać musiał — odparła Sędzina — tośmy wszyscy wiedzieli; ale żeby aż tyle miał, by sięgnąć po cały majątek, to nie do wiary!!
— Zdaje się jednak z tej pewności, z jaką mówi o tem, iż musiał się zawczasu dobrze obrachować! Nie jest to człowiek, coby się darmo przechwalał.
Z oburzeniem wielkiem słuchała Sędzina.
— Szkoda mi młodego Maurycego — rzekła — raz czy dwa go tylko widziałam, gdy przyjeżdżał z Belgii do ojca, który go podobno dlatego zdala od siebie trzymał, aby paskudne swe prowadzić życie. Chłopak bardzo sympatyczny, nic do ojca nie podobny, odrodziła się w nim jakaś pradziadowska poczciwsza natura... Ten Gryżda, ten Gryżda — dodała — nie mogę go strawić!!
Kończyła to słowa Sędzina gdy zaturkotało znowu przed gankiem; spojrzała, pochyliwszy się przez okno, i spoglądając na starego sługę, odezwała się spokojnie:
— Zamarski!
Szybkie kroki dały się słyszeć w pokoju i w progu ukazał się mocno wąsaty szlachcic, z twarzą czerwoną, w długich butach.
Niech będzie pochwalony...
Przyszedł pocałować w rękę gosposię, i ledwie usta odjąwszy od niej, zawołał głosem potężnym:
— Sołomerecki kipnął!.. Ale to fraszka — począł, nie czekając odpowiedzi — Gdyżda Psiawiara tak się już tam rządzi i szumi, jakby miał być jego sukcesorem. A! niema, niema wyrazu na to!!
I splunął.
Sługa przyniósł krzesełko, talerz, wódkę, przekąskę i, jak gdyby na Zamarskiego oczekiwano, stawił już przed nim talerz z krupnikiem. Szlachcic, serwetę podpiąwszy pod brodę, zabierał się do łyżki, ale pilniej mu było pono gadać, niż jeść.
— Żeby... z pozwoleniem, szelma choć do pogrzebu poczekał — ciągnął dalej — ale to, panie dobrodzieju, jak w teatrze, zmiana dekoracyi, maskę zrzucił, i już tam się rządzi, jak szara gęś, głośno się z tem odzywając. że to wszystko jego... jego... Ale — zje dyabła!!
Sędzina się rozśmiała.
— Jedz no ty krupnik, nim jego dyabłem poczęstujesz — rzekła — i tak już musiał ostygnąć.
— Nie, doskonały! — zawołał szlachcic, któremu z wąsów ciekło. — A! ten Gryżda!!
Słówko musimy wtrącić o Zamarskim, sąsiedzie Sędzinej, który z wielu względów do niej był charakterem podobny. Miał lat pięćdziesiąt kilka, żonaty nie był, mająteczek miał niewielki, lecz potrzeby jeszcze mniejsze, i tak mu z jego ubóstwem dobrze było, tak je dumnie znosił, że o nikogo nie dbał.
Utrzymywano, że, choć starszy, od Sędzinej przejął wiele i był jej uczniem. W istocie niektóre zwroty mowy obojgu im były wspólne, i Zamarski też namiętnie w cudze sprawy lubił się mieszać, grać rolę Cenzora, a prawdę rąbać, choćby za nią potem istotnie się wyrąbać przyszło.
Sędzina szacowała go dosyć, lecz wiedziała i znała, iż w głowie u Zamarskiego mniej było, niż w sercu, i często burczała na niego, że się nierozważnie porywał. W istocie, szlachcic miał instynkta poczciwe, lecz, zbyt porywczy, nie zawsze się obrachował z tem, co czynił.
Strona:PL JI Kraszewski Psiawiara.djvu/2
Ta strona została skorygowana.