— Zadałaś mi pani pytanie bardzo drażliwe — odezwał się, — na które odpowiem tylko, że w losach ludzkich, do jakich każdy przygotowanym być powinien, są zrządzenia dziwne. Niestety! Dziś, w saméj istocie, ja tu już nie mam nic, oprócz wspomnień.
Westchnął.
— Tych odebrać mi nikt nie może — dodał. — Oddawna byłem przygotowanym do wyrzeczenia się rodzinnego gniazda; jeśli co chciał-bym ocalić tylko, to niektóre pamiątki, ale...
Tu przerwał sobie i, miarkując może, iż się nadto rozszerzył, zamilknął.
— Ale tych książę zupełnie pewnym być możesz, iż zostaną ocalone — dodała Romana.
Maurycy uśmiechem okazał wątpliwość.
Rozmowa ta była-by się zapewne skończyła ukłonami, gdyby Romana nie była upartą, a Sołomerecki nie został ujęty dźwiękiem głosu i okazaném sobie współczuciem.
— Wszak książę tu pozostaniesz? — zapytała.
— Nie, — rzekł Maurycy, — i ja jestem tu przypadkiem, na krótko. Dłuższy pobyt był-by ciężarem dla poczciwego sługi, który mnie przyjął. W tych dniach, jutro... nie wiem kiedy, odjadę.
To mówiąc, podniósł kapelusz.
— Wolno mi spytać, kogo spotkać miałem przyjemność? — odezwał się.
— O! imię moje nieznane, nic-by księciu nie powiedziało, — żywo zawołała Romana. — Jestem obcą, zupełnie obcą, z daleka... przybyłam na krótko.
To mówiąc, zarumieniona, skłoniła mu się.
— W prawo? czy na lewo do alei?
Maurycy ręką wskazał kierunek i stał jeszcze w miejscu, gdy Gryżdówna szybkim krokiem znikła w gęstwinie.
Jakie wrażenie uczyniła na Sołomereckim? on sam zapewne nie potrafił-by go był określić.
Ciekawość może rozbudzoną tylko była. Nie domyślał się w niéj wcale Gryżdówny, wierząc na słowo, że była tu obcą. Przypuszczał, że z sąsiedztwa ktoś, jak się to nie raz trafiało, mógł przez ciekawość do starego parku zabłądzić, gdy do Dubiniec teraz losy ich przyszłe wielu oczy zwracały.
Mówiono o różnych projektach nabycia i miłośnikach.
Romana pobiegła do dworku, niezmiernie rozkołysana wyobraźnią, chociaż młody i piękny książę dla niéj nie był niczém więcéj nad biedną, pokrzywdzoną ofiarę.
Nie była zalotną, ani do rozmiłowania się skłonną, wcale, a boleść, z jaką walczyła, czyniła ją na wszystko, co z nią nie było w związku, nieczułą.
— Biedny chłopiec, — myślała, powracając, — żal mu już tylko fraszek tych, do których stare wspomnienia przylgnęły. A! nie była-bym Gryżdówną — dodała w duchu, — gdybym ich dla niego nie ocaliła; ale wiedziéć nie będzie, z czyjéj ręki je... otrzyma! Któż wié?
Nie dokończyła.
Ksiądz Ignacy Piszczała, proboszcz i dziekan, nie darmo był ulubieńcem okolicy, a miłość i poszanowanie dla niego, we wszystkich stanach i zmieszanych tu narodowościach, nie miała żadnego wyjątku. Był to w istocie człowiek wielkiego ducha i umysłu, wielkiego serca, wielkiéj cnoty nadewszystko.
Młodość jego przypadła na ten czas odrodzenia religijnych idei, który coś wsiąknął w siebie z XVIII wieku, ale to tylko, co wiek ów wprzódy wziął z chrześcijańskiego skarbca, i w nową tylko ubrał formułę.
Daleki od wszelkiego fanatyzmu, tolerujący, powtarzający ciągle słowa Świętego Pawła o znaczeniu miłości, na któréj Chrystus oparł całą naukę swoję, ksiądz Piszczała miłość tę nieustannie udowadniał czynem.
Był to jeden z tych księży, którzy zadanie kapłana pojmują, nie tylko jako ofiarnika przy ołtarzu, ale, nadewszystko, jako apostoła miłości, zgody i pokoju.
Dowodził całém życiem, że, wkładając sukienkę wybranych dzieci Chrystusa, piérwszych sług jego i pośredników, nie powinien już był żyć sobie, lecz cały oddać się braci.
Jest to wielce charakterystyczne, że w krajach nie katolickich, na Zachodzie, duchowny, suknią, odznaczającą go, wdziewa, dopiéro mając przystąpić do ołtarza. Katolicki ksiądz i zakonnik nie zrzuca jéj nigdy i powołaniu téż swojemu poświęcić musi wszystkie żywota godziny.
Takim był ksiądz dziekan Ignacy.
Czynność téż jego daleko sięgała po-za zwykły kres działania duchownych: był powiernikiem wszystkich boleści, doradzcą we wszystkich trudnościach, pojednawcą, pośrednikiem, sojusznikiem rodziców i dzieci.
Łagodny temperament, wielki takt, życiem wyrobiony, potęga przekonywająca słowa jego, dawały mu wpływ i moc nadzwyczajną. Bardzo często ktoś zawczasu się zastrzegał: Co mi tam ksiądz Piszczała! Co mi tam ten klecha! Przyjmowano go kwaśno z razu, a odjeżdżał zwycięzcą.
Można było twierdzić niemal, że nie miał nieprzyjaciół, a niektórzy, bliżéj z nim będący w stosunkach, do uwielbienia posuwali miłość dla niego.
Słowo jego wystarczało, aby wyjednać pomoc biednym, przebaczenie, zgodę. Waśni nie cierpiał, i jeżeli się o jakiéj dowiedział, natychmiast śpieszył z gojącym balsamem.
Dzięki jemu, szczególniéj w okolicy osiadłe, różnego pochodzenia, narodowości, wyznania osoby żyły z sobą w najlepszych stosunkach, a te nienawistne usposobienia klas społeczeństwa rozmaitych, które są ohydnym znakiem rozkładu i zgnilizny, tu wcale się nie objawiały.
Kniaź Bezdonów i protestant Fiszer tak kochali księdza Piszczałę, tak go poważali, jak jego owieczki.
Do innych przymiotów łączył on i ten rzadki, że najpoważniejsze sprawy pogody jego oblicza, umysłu, swobody, pewnéj wesołości nie odbierały. Ani się gniewać umiał, ani zachmurzyć; nic go nie mogło zbić z jego drogi miłości i pokoju.
Pomiędzy duchowieństwem wielu zadawało mu brak gorliwości, nie rozumiejąc tego, iż gorliwość jego niezmierna tém się odznaczała, że nie raziła i nie rzucała się w oczy, ale była cichym czynem.
Skromniejszego téż nad niego człowieka trudno było znaléźć; przy wielkiéj powadze, największą się cechował prostotą. Jak wszyscy ludzie serca, kochał dzieci i lubił kwiatki. Uśmiechano się z tego. Kwiaty nazywał sam słabością swoją, chociaż dla nich ludzi i obowiązków nie zaniedbywał.
Sąsiedztwo obsypywało go niemi.
Sędzina, jak widzieliśmy, była jedną z najzapaleńszych wielbicielek księdza Piszczały, chociaż on na nią często gderał łagodnie, bo się nadto unosiła.
Od lat już kilku zwykła była zapraszać go na Święty Ignacy, i ściągać sąsiedztwo dla uczczenia kochanego dziekana.
Zjeżdżali wszyscy ochotnie, nawet tacy, którzy prawie w Białym Ostrowie nie bywali. Dosyć powiedziéć, iż każdy tak chciał wziąć udział w téj solenizacyi, że nawet Natan, nie mogąc się stawić osobiście, reprezentowanym był zwykle przez olbrzymiego szczupaka.
Sędzina była gościnną, lubiła, ażeby u niéj wszystkim było swobodnie, nie cierpiała ceremonii, ale bankietowania nie dopuszczała zbytniego. Musiało się ono trzymać w granicach umiarkowania i przyzwoitości.
Bywali goście podchmieleni, nigdy nikt napitym nie wyjechał, a kart nie podawano zwykle, bo ich Sędzina cierpiéć nie mogła. Powiadała, że je dyabeł wymyślił dla próżniaków i rozpustników, utrzymując, że najniewinniejsza gra budziła uczucia niezdrowe i waśniła ludzi. Nawet na Zdrowaśki w maryasza grać nie radziła.
Teraźniejszy Święty Ignacy miał się tém odznaczyć, iż wcześnie zapowiedziano bytność młodego Sołomereckiego, którego mało kto znał, a wszyscy byli ciekawi.
Sędzina chciała przy tém zawiązać rodzaj spisku przeciwko Gryżdzie, aby go ze społeczeństwa wykluczyć i dać mu uczuć pogardę jego postępowania.
O Palczyńskich była zawiadomioną, iż się do Gryżdy zbliżyli piérwsi, dworując nowéj, wschodzącéj gwieździe. Z początku nie miała ochoty ich zapraszać, bo, znając siebie, obawiała się, aby ich we własnym domu nie wyłajała; namyśliła się późniéj i zmieniła zdanie.
— Zechcą, to przyjadą, nie, bierz ich licho, wykluczać nie mogę.
Postępowanie pana ex-marszałka, który piérwszy z Gryżdą zawiązał stosunki, było tém uderzające, że dawniéj, za życia Sołomereckiego, nikt nie żył z nim, nikt go bliżéj nie znał. Czuć go było, ale nie było widać.
Siedział we dworku, chodził do pałacu tylko wówczas, gdy nie było gości, gdy stary książę się nudził lub pieniędzy potrzebował. Wołano Psiawiarę, wchodził tylnemi drzwiami i wymykał się niepostrzeżony.
Oprócz kilku żydków w miasteczku, których się imieniem posługiwał, kilku oficyalistów, Gryżda nie żył z nikim. Unikano go, on się nie narzucał nikomu.
Dobrze przed śmiercią starego Sołomereckiego prorokowano, co nastąpić miało, domyślano się, że Gryżda zabierze wszystko. Znaczniejsze wierzytelności były już na imię jego ubezpieczone na Dubińcach, na Hrebkach miał tak zwaną „zakładną“.
Oprócz tego, pomniejsze dłużki żydowskie, lichwiarskie, w istocie były téż pożyczkami jego, pod różnemi imionami powciskanemi; a że dług bankowy ciążył na całym majątku, że były zapisy dla kościołów dawne, rozmaite należności prywatne, wszystko to, razem wzięte, w istocie mogło przechodzić wartość Dubiniec.
Gryżda się bardzo zawczasu obrachował i zapewnił. Sumy, jakie miał, zwiększone były procentami lichwiarskiemi, mógł więc niemi na nabycie szafować łatwiéj, niż drudzy.
Ranek dnia lipcowego wszedł pogodny, choć skwarny, i Sędzina się cieszyła, że nikomu z gości deszcz i słota wymówką nie będą. W domu było tak wszystko urządzoném, iż tu przyjęcie największéj liczby gości nie sprawiało tego zamętu, bieganiny, nieładu, jakie panują tam, gdzie dni powszednich niéma porządku, a wszystko się odkłada na ostatnią godzinę.
Sędzina była spokojną, iż z pewnością niczego jéj nie zabraknie, i zamieszania nie będzie żadnego.
Jednym z piérwszych przybył ksiądz Piszczała, który Mszę odprawił w kaplicy ogrodowéj. Nie było jeszcze z obcych nikogo, i jeden tylko Zamarski, w czamarce najparadniejszéj, z chustką na szyi karmazynową, stawił się na usługi, sam sobie dając tytuł marszałka.
Po Mszy, przy kawie w saloniku, dolewając jéj dziekanowi, siedziała Brodzka, już tak przystrojona jasno, jak przez cały dzień pozostać miała.
We wszystkiém była excentryczną, nie mniéj w stroju, nie trzymając się mody, nie dbając o nią, dobierając sobie, co najbardziéj męzki strój przypominało, a nie utrudniało ruchów i nie odbierało swobody.
Chodziła zawsze w bucikach, podpasana, w sukniach pod szyję; ale to, co nosiła, było z pięknéj tkaniny i uszyte dobrze; klejnotów i błyskotek nie cierpiała i, oprócz zegarka, nigdy nic nie kładła.
Pomimo małéj figurki i takiego ubrania skromnego, coś w niéj było jednak zmuszającego uznać niepospolitą istotę.