— Ojcze kochany! widziałeś Sołomereckiego? — zapytała dziekana przy kawie. — Słyszałam, że jeździł do Dubiniec, że go ten infamis przyjął w ganku, nie zapraszając nawet do dworu, że nocował u starego kamerdynera i przebył u niego dni parę. Cóż on mówi? biedaczysko! boleje bardzo?
— Wcale nie! wcale! — rzekł ksiądz Piszczała. — Nie widziałem nigdy jeszcze człowieka, młodego szczególniéj, który-by, spadając z takiéj wysokości, jak on, tak przyjął to godnie, spokojnie i po męzku.
— Jużciż mógł być trochę przygotowanym, — zawołała sędzina, — ale wątpię, ażeby przeczuwał, do jakiego stopnia grabież się posunie. Gryżda, za życia starego, do pewnego stopnia się maskował. Łotr z pod ciemnéj gwiazdy!
Westchnął dziekan.
— Dotąd, — rzekł, — nie próbowałem nawet wpłynąć na niego, chociaż koleżeństwo w Seminaryum do pewnego stopnia upoważnia mnie, ażebym przemówił. Wątpię, by się to na co przydało, ale obowiązek spełnię, tempore opportuno.
Popatrzyła na niego Sędzina.
— Szkoda waszéj pracy, — odparła. — Wątpię o skuteczności słów, gdzie wstydu niéma, a rozum do złego jest. Ale cóż myśli Sołomerecki?
— A no... pracować, — rzekł dziekan. — Wyrzeka się swojego tytułu książęcego, który-by mu więcéj zawadzał, niż pomagał. Mówił mi téż, iż radby w inne strony się udać, bo mu tu z wielu względów trudniéj i przykrzéj będzie ze staremi, do imienia przywiązanemi, wspomnieniami.
— A! tego nie dopuścimy! — przerwała Sędzina. — Szkoda takiego chłopca! Dawałam mu Zalesie, ale to dla niego za mała rzecz. Tymczasem może mieszkać.
— Właściwie, — dodał dziekan, — dziś jeszcze o przyszłości nic mówić nie można, dla tego, że dopiéro się po licytacyi okaże, czy mu co zostanie. Od tego zależy, czy weźmie dzierżawę, czy służyć pójdzie!
Sędzina ręką uderzyła w stół.
— Otoż to następstwa naszego życia i gospodarstwa — zawołała. — Kniaź Sołomerecki w służbie jakiegoś, ledwie z sukmany wychodzącego, gbura. A nie mogło być inaczéj; tak długo hulaliśmy bezmyślnie, sądząc, że Pan Bóg za nas wszystko robić powinien, a my nic. Żadnego rachunku nie było. Urwij, podaj, jakoś to będzie. To téż nasze dwory i groby idą w ręce obcych, a dzieci senatorów i dygnitarzy w poniewierkę. Kara za grzechy, księże dziekanie.
— Tak jest — rzekł ksiądz Piszczała, — ale Bóg, nawet gdy karze, miłosierny. Ta wydziedziczona szlachta i paniczykowie zmuszeni są teraz uczyć się, pracować, zarabiać i myśléć o sobie. Z tego proletaryatu arystokracyi (jak to brzmi dziwnie!) możemy się wiele spodziewać.
— Tak, mój ojcze, aleś dobrze powiedział, proletaryat to, bo ziemię stracił — westchnęła Sędzina, — a téj łatwiéj się pozbywa, niż nabywa. Zmieni się wszystko.
— Wszystko na świecie jest zmienne! — rzekł ksiądz Piszczała.
Zaledwie się kawa skończyła, poufalsi goście przybywać zaczęli, sąsiedzi, przyjaciele, urzędnicy, których gosposia witała, śmiejąc się, żartując i zagrzewając do wesołości.
Wkrótce téż nadjechał i Fiszer.
Niemiec, który, jak żyw, podobnéj kobiety nie widział w swoim kraju, ani słyszał o takim Kozaku, bo się on u nas tylko mógł narodzić i rozwinąć tak swobodnie, był wielkim oryginalnéj pani czcicielem.
Patrzał na nią, jak na fenomen, sławił ją, jako dziwaczny ideał. Ile razy się z nią spotykał, śledził ją, słuchał jéj, nie spuszczał z oka na chwilę, bawił się nią, powiedziéć było można.
Brodzka téż Niemca lubiła, choć się jéj z nim rozmówić było trudno. Przy każdém spotkaniu nakłaniała go, przypominała, nalegała, aby się uczył języka.
— Gdybym ja w Niemczech mieszkała — powtarzała, — nauczyła-bym się nieuchybnie po niemiecku.
Fiszer téż rad był pójść za jéj radą, ale, wielce zajęty, inaczéj jak praktycznie uczyć się nie mógł. Medycyna czas mu cały odbierała.
Po ostatniéj bytności swéj w Dubińcach, doktor, chociaż nadzwyczaj był przejęty tém, co mu Romana zwierzyła, wahał się dotąd z podzieleniem się z kimkolwiek-bądź wiadomością o jéj usposobieniu.
Zdawało mu się, że powinien był tajemnicę utrzymać. Jechał téż do Białego Ostrowu z tém postanowieniem.
Sędzina, która wiedziała o wszystkiém, bo niespokojny jéj duch patrzył na wszystkie strony, była już zawiadomioną, że Fiszer po dwakroć jeździł do Dubiniec.
Zaledwie się z nim przywitawszy, odprowadziła go na bok.
— Byłeś, konsyliarzu, w Dubińcach? — zapytała, — któż tam chory? Jużciż pewno nie Gryżda, bo takie łotry są kamienne.
Fiszer się uśmiechnął.
— Nie, córka jego była niedysponowaną.
— Widziałeś ją? cóż to za stworzenie? — zaczęła Brodzka, — mów, opisz mi ją. Cudak? prostaczka? ładna? brzydka?
— Nie piękna, ani brzydka — rzekł powoli, wyrazów dobierając. Fiszer. — Wychowanie musiała odebrać bardzo staranne.
— O ho! patrzajcie! — przerwała gospodyni — więc na to nie żałował Psiawiara. Ale, jakże jest? jak?
— Bardzo dobrze — odparł Fiszer. — Mówię pani, panienka przyzwoita i..... — wskazał na głowę.
— Taki rozum przewrotny, jak u ojca — zawołała Brodzka. — A dumna? hę? wysoko się nosi?
— Ale... nic a nic — zaprzeczył Fiszer.
— Cóż to jéj waćpan tak bronisz? czyś się zakochał? Pfe, do licha! — poczęła Sędzina.
Doktor mimowolnie się zarumienił, roześmiał i poruszył ramionami.
— Cóż znowu! — szepnął niewyraźnie.
— Zostaw ją dla Palczyńskiego... to będzie w sam raz para dobrana.
Trudno wytłómaczyć, dla czego Fiszer uczuł się jakoś dotknięty tém, iż Sędzina miała fałszywe o Gryżdziance wyobrażenie. Zadumał się chwilkę. Przyszło mu na myśl, iż należało pod sekretem zwierzyć się życzliwéj każdemu poczciwemu natchnieniu Sędzinie. Wiedział, iż nigdy, mimo żywości swéj, żadnéj nie zdradziła tajemnicy, a czuł, że jéj wielką tém uczyni przyjemność i... kto wié? może Romanie przysługę.
Spojrzał tak jakoś Brodzkiéj w oczy, że się domyśliła, iż coś więcéj-by jéj mógł powiedziéć i szepnął bardzo po cichu:
— Gdyby mi pani dała słowo... mógł-bym... mógł-bym coś zakomunikować.
— Słowo! — przerwała Brodzka — ale ode mnie go uroczyście brać nie potrzeba, ja paplą nie jestem, choć mówię ciągle. Wiem, co trzeba powiedziéć, a o czém zamilczéć. Chodź.
I wyciągnęła go szybko, biegnąc na ganek. Fiszer szedł, ale już żałował niemal, że się wygadał. Co było robić? musiał wyśpiewać wszystko.
— Niechże mnie pani Sędzina nie zdradzi! — dodał.
— Eh! przeklęty Niemcze! — zawrzała, tupiąc nóżką gosposia. — Za kogoż ty mnie masz, gadaj...
— Wié pani, że córka Gryżdy jest przeciwko ojcu i łzami się zalewa, patrząc na jego postępowanie. Formalnie rozpacza!
— Pleciesz!
— Tak jest. Rozchorowała się z tego, — dodał Fiszer, — daję pani słowo najuroczystsze. Powiada, że ona tego majątku dotknąć nie chce. Miała z ojcem rozprawę i w skutek jéj się rozchorowała, święta prawda. Ojciec ją widać zgromił, ale to charakter taki energiczny, że się zabiera z nim do walki. Ha? cóż pani na to powié?
Strona:PL JI Kraszewski Psiawiara.djvu/22
Ta strona została skorygowana.