Strona:PL JI Kraszewski Psiawiara.djvu/23

Ta strona została skorygowana.

Zamarski, który, z dala stojąc, patrzał na Sędzinę, nie mógł sobie wytłómaczyć zmiany, jaką postrzegł na jéj twarzy. Znał ją dobrze, widywał w różnych usposobieniach ducha, ale taką dziwnie rozpromieniającą się, uradowaną, zdumioną, osłupiałą niemal, nie znał jéj nigdy.
— Co jéj u licha ten Niemczysko mógł powiedzieć? — myślał.
Sędzina długo stała milcząca, ręce tylko zacierała.
— To nie może być! to nie może być! to-by był cud! — powtarzała.
Fiszer zaprzysięgał się, że nietylko nie przesadzał, ale daleko mniéj dobitnie odmalował swoję naradę z Romaną, niż w istocie była.
Przekonana już, że nie kłamał, całkiem po kobiecemu, Brodzka zaraz zażądała opisu fizyognomii, twarzy, wszystkich szczegółów o niéj i o domu, które-by mogły jéj uprzytomnić, dać wyobrażenie o Romanie.
Dopytywała, czy nie była podobną do ojca i ucieszyła się tem, że ją Fiszer upewnił, iż chyba wzrostem go przypominała.
Związana obietnicą dotrzymania sekretu, Brodzka miała zamknięte usta, ale ją to wiele kosztowało. Twarz, uśmiechem, radością niemal zdradzała tajemnicę.
Nadjeżdżający ciągle goście zaraz ją odciągali od Fiszera, lecz dała mu znak, że z nim mówić musi jeszcze.
Po głowie jéj chodziły najdziwaczniejsze pomysły, a po nad wszystkiemi górowało zbliżenie się, porozumienie, związanie z Romaną.
Było to jednak tak trudném, niepodobném prawie, że sama ona rozpaczała, aby się jéj udać mogło.
Niespodziana ta nowina wpłynęła nawet może na przyjęcie gości, bo Brodzka była roztargniona i niespokojna.
Fiszer zresztą nikomu nie napomknął ani słówkiem o Dubińcach, a tych, co go pytali o nie, zbywał niczém.
Po dwunastéj, gwarno już było niezmiernie w salonie i przy stole śniadaniowym. Wszyscy zresztą stawili się z humorami doskonałemi.
Dosyć późno przybył wreszcie i Sołomerecki, ubrany niepokaźnie, lecz uderzająco pańską powierzchowność mający.
Otoczyli go zaraz wszyscy, okazując współczucie największe.
Mówił mało, i uważano, że ilekroć kto niezręcznie napomknął coś o jego interesach, rozmowę natychmiast od tego przedmiotu odwracał.
Chciał nawet być wesołym, nastrajając się do tonu towarzystwa, lecz to mu przychodziło trudno.
Ci, co go dawniéj nie znali, przyszli się z nim zapoznać.
Tymczasem po kątach, gromadkami, nie mówiono o niczém inném, jak o Gryżdzie i Dubińcach.
Sędzina, która spisek miała na celu, sama się wprędce przekonała, po rozmowie krótkiéj z Maurycym, że w jego przytomności o głośném rozprawianiu nad tak drażliwym przedmiotem mowy być nie mogło.
Przykro jéj było, że spełzło na niczém, co zamierzyła, lecz wynagrodzoną się czuła za to wiadomością o Romanie. Taki sprzymierzeniec stał za innych wielu.
Snuła już w główce projekt użycia doktora za pośrednika.
Palczyńscy, którzy długo się naradzali nad tém, czy jechać mieli lub nie, po namyśle przybyli także. Stary powiedział sobie, iż choćby jaką chwilę przykrą przebyć przyszło, wyłączać się z ogółu samemu, dobrowolnie, nie wypada.
Gdy ex-marszałek ukazał się we drzwiach, dosyć zimno przyjęty przez zgromadzenie, Sędzina zbliżyła się ku niemu z minką nadąsaną i powitała go nader obojętnie.
Marszałek, na to nie zważając, zawiązał rozmowę z nią nie znaczącą, która trwała krótką chwilę.
— Słyszałam — nie mogąc wytrzymać, zaczepiła go Sędzina, — żeś waćpan był u tego Gryżdy? Cóż? jak wygląda przyszły dziedzic Dubiniec?
Palczyński stary był człowiekiem wytrawnym, nie zmieszał się wcale tym wystrzałem.
— Byłem w istocie, — rzekł, — bo mam z nim interesa. Twardy człek, ale głowa tęga.
— Ah! — zawołała z pogardą Sędzina. — Teraz, gdy nagle tak urósł, to mu wszystkich przymiotów przybędzie. A ja powiem panu Marszałkowi, co myślę, że to... łajdak.
Odwróciła się od niego, nie czekając odpowiedzi, i poszła mówić z innymi; Palczyńskiego inni téż goście obchodzili i unikali, ale miał odwagę i czoło wciskać się między nich, mówić głośno i do końca udawał, iż ostracyzmu nie czuje.
Zresztą, uroczystość Świętego Ignacego obchodzono, jak zwykle, a toasta były serdeczne.
Wszyscy honoratiores i kto tylko miał chętkę z retoryką się popisać, przemawiali do dziekana, który raz tylko, rzewną, długą odpowiedział przemową.
W niéj, jak zawsze, powtórzył, za czém całem życiém apostołował, iż chrześcijańskie prawo jest miłości prawem, z którego nikt nie jest wyłączony, bo i nieprzyjaciół kochać ono nakazuje; że bez téj spójni, wszelkie społeczeństwo, choćby je łączył wspólny interes węzłem jak najsilniejszym, zawsze w końcu skończyć musi na walce, na rozbiciu się i rozkładzie, na upadku.
Z tego Zamarski, jak na siebie, bardzo zręcznie wziął asumpt do narodowego toastu „Kochajmy się!“ który spełniono z zapałem. A! czemuż, tylekroć wypijany, kończy się on na słowie, a w czyn nie przechodzi.
Pod wieczór nadszedł z krótką burzą deszcz ulewny, który gości dłużéj pod gościnnym dachem zatrzymał, ale wieczerza była gotową, i gdy się wypogodziło, nikt nie wyjechał głodnym.
Naostatku miał pożegnać Sędzinę solenizant, którego zatrzymała.
Chociaż dała słowo, że zachowa tajemnicę, dla księdza Piszczały nie miała ona żadnéj. Był jéj spowiednikiem, zawierzyć mu mogła, a chciała się podzielić dziwną wiadomością, którą Fiszer wyśpiewał.
Dziekan wysłuchał opowiadania ze zdumieniem i radością, ale nie przywiązywał do tego objawu niewieściéj draźliwości zbyt wielkiéj wagi.
— Niepotrzeba się łudzić — rzekł. — Choćby Gryżda przywiązanym był do córki, z pewnością dla niéj się starego człowieka nie wyrzecze. Byłoby prawdziwym cudem, gdyby dziewczę młode, niedoświadczone, słabe, miało zwycięztwo odnieść nad człowiekiem tak przebiegłym i zatwardziałym. Wreszcie bogactwo ma urok i pokusy, którym hartowniejsze nawet natury oprzéć się nie mogą.
— A Pan Bóg? — odparła Sędzina.
— Tak, Pan Bóg robi cuda — rzekł dziekan — lecz zasłużyć na to, aby on łaskę zlał na nas swoję, nie łatwo..
Dziekan przyrzekł wszakże przy piérwszéj zręczności zbliżyć się do Gryżdy i jego córki.
Sam Gryżda nigdy się nie pokazywał w kościele, nawet na największe święta; córka, nie tak dawno przybyła, czy tam kiedy zajrzała, trudno było odgadnąć, bo jéj nie znano.
Sołomerecki wyjechał od Sędziny pod wrażeniem dla siebie nowém, takiego szlacheckiego, gwarnego zbiegowiska, w jakiém się nigdy jeszcze nie znajdował.
Stary Sołomerecki żył w kołach innych, nie bywał prawie nigdzie. Za granicą Maurycy nic podobnego spotkać nie mógł, i owe imieniny były dla niego jakby objawem zupełnie mu nieznanego żywota.
Mając żyć wśród tego społeczeństwa, musiał się go zacząć uczyć.
W wyższych sferach życie jest prawie jednakowém we wszystkich cywilizowanych krajach Europy. Małe odcienia i różnice nadają gdzie niegdzie cechę odrębną życiu temu. U nas jest inaczéj, obyczaj różny i wiele pozostało dawnego, swojskiego, z lepszych czasów, które gorsze być mogły w pewnych względach, ale miały więcéj, niż dziś, spójności i kleju.
Wahał się długo p. Maurycy nad tém, gdzie zamieszka tymczasowo. Symeon oddawał mu swój dworek, po części z miłości dla panicza, po części na przekorę Gryżdzie, któremu pobyt Sołomereckiego w Dubińcach smakować nie mógł.
Sędzina gorąco zapraszała do Zalesia, w którém pusto było i musiał żyć na łasce jéj, ciągle będąc natrętem.
Naostatek Natan znajdował, że najwłaściwiéj było wziąć pokój u niego i tu, w środku miasteczka, najbliżéj urzędu, dla pilnowania interesów pozostać.
Ksiądz Piszczała zapraszał do siebie także.
Po długiém wahaniu, Sołomerecki wybrał Natana, zkąd mógł łatwo, gdy chciał, dojechać do Symeona do Dubiniec, przechadzać się po pustym ogrodzie, dumać w starém gnieździe o przyszłości.
Spotkanie z Romaną wprędce zapomnianém zostało.
Powróciwszy do Symeona, mówił o tém Maurycy, ale że w Dubińcach po starym księciu pozostało wiele różnych niewieścich figur, które się jeszcze rozbiedz po świecie nie miały czasu, Symeon nie mógł wcale odgadnąć, kto to był, i starał się w pamięci Maurycego zatrzéć to spotkanie.
Sołomereckiemu zdawało się, że ten ktoś, obcy, nie był zupełnie pospolitą postacią, lecz pozory tak zawodzą.
Brodzka się trochę gniewała, iż jéj ofiarę odrzucił Maurycy, lecz sama potém pomiarkowała, że przyjąć nie mógł. Prosiła go tylko, aby często u niéj bywał.
Przez Księdza Piszczałę ofiarowała pożyczkę kilku tysięcy rubli, którą Maurycy odrzucił, dziękując i zapewniając, że jéj nie potrzebował.
Kłamstwem to było, gdyż stary książę Leon bardzo skąpo dawał synowi, a ten zbyt oszczędnym być nie umiał.
Potrafił sam obejść się małém, ale odmówić było mu trudno, a życie w Belgii jest drogie. Zaledwie więc miał o czém odbyć podróż i przybył z tak małym zapasem, iż o nim końca sprawy o Dubińce doczekać nie mógł.
Co miał uczynić? Wahał się długo.
Natan go piérwszy wyspowiadał.
Maurycy mu się przyznał do tego, że potrzebował pieniędzy, a na nie hypoteki innéj nie miał nad swe słowo i pracę.
Żyd nie zawahał się ofiarować mu choćby parę tysięcy z procentem umiarkowanym. Nie była to ofiara, a jednak było to coś, dowodzącego serca i wdzięczności.
Sołomerecki wolał wziąć u niego, niż u Sędzinéj, lub kogoś z mało mu znanych współobywateli.
Sprawa o Dubińce, pomimo zabiegów Gryżdy o jéj szybkie ukończenie, nie obiecywała się tak rychło rozwiązać. Wiele formalności było nieuniknionych.
Gryżda téż miał nieprzyjaciół, których pieniądze, równie jak przyjaciół, robią.
Z pomiędzy nich wyróżniał się zaciętością i ruchawością Konstanty Walczyński, zwany pospolicie Kostkiem.
Pomimo tego spieszczonego imienia, nie był on wcale młodym i wiekiem różnił się nie bardzo od Gryżdy, ale nie równie młodziéj wyglądał. Był to chłop zdrów, piękny, od siekiery zbudowany, silny i wielki płci niewieściéj miłośnik. Twarz miał rysów regularnych, bez wyrazu, rodzaj maseczki, nie mówiącéj i nie obiecującéj wiele.
Zdawało się, widząc go, że chciał tylko być przystojnym i że to było jego życia zadanie. Tym czasem, choć Kostek nie odebrał tak starannego wychowania, jak Gryżda, — zaledwie ukończywszy