Skłonił się tylko księdzu i chciał iść daléj.
Nie żyli z sobą, widywali się rzadko, lecz owo, mało komu wiadome koleżeństwo z Seminaryum, było rodzajem węzła, który ich łączył.
Dziekan dał mu ręką znak, aby się zatrzymał. Stanął Gryżda.
— Zajdź do mnie, — rzekł Dziekan, — koniecznie z tobą pomówić muszę.
Dawny towarzysz podniósł oczy.
— Łatwo się domyślić o czém — odparł, — ale do czego się to zdało, księże Ignacy?... To darmo.
— Zdało się, czy nie, zajdź, proszę, — powtórzył Dziekan.
— Czasu nie mam.
— Na chwilkę... przecież cię nie zjem — dodał ksiądz Piszczala.
Po krótkim namyśle, Gryżda, który odkładać nie lubił, rzekł krótko:
— No... to idźmy zaraz; wszak wracacie do siebie.
Dziekan więc poprowadził go na probostwo.
Odpowiadało ono zajmowanemu przez niego stanowisku i było wcale piękném, nowo przed laty kilku wyrestaurowaném domowstwem, skromném, czystém, dość obszerném, bo się w niém Wikaryusz mieścił i służba kościelna.
Piękny ogródek, który Dziekan miał czas zupełnie przerobić i ozdobić, po za probostwem rozciągał się szeroko.
Wewnątrz nie było elegancyi, ale czystość wyszukana i smak wykształcony czyniły mieszkanie wesołém i miłém.
Pokój jadalny spory, bawialny, sypialny, biblioteka i kancelarya, przybrana obrazami, godłami pobożnemi i mnóztwem kwiatków, zdaniem wielu, nadto świeżo i wytwornie wyglądały.
Podarki, któremi ukochanego Ojca zasypywano, kosztowne i piękne, ten pozór elegancyi nadawały wnętrzu.
Nie było tu jaskrawych a szkaradnych wizerunków, których nasz ksiądz Skarga nie lubił i niszczył, ale kilka wybornych kopii sławnych obrazów i parę robót młodych malarzy.
Gryżda, który o podobne życia uprzyjemnienie wcale nie dbał i gardził niém, spoglądał na to z rodzajem politowania.
Weszli, nie mówiąc prawie do siebie, przez jadalnią i salonik do biblioteczki. Dziekan, milcząc, przysunął krzesło.
Gryżda siadł na niém, nie porzucając ani kijka, ani kapelusza, które na kolanach trzymał, tak, jak by mu nadzwyczaj pilno było się ztąd wyrwać.
— Słuchaj, panie Zenonie, — po imieniu, jak dawniéj, zowiąc go, przemówił Dziekan, — bardzośmy mało z sobą przestawali, staliśmy się prawie obcymi sobie. Wierz mi jednak, że dziś, chcąc się zbliżyć i pomówić, nie mam w tém innego interesu, jak twój własny.
— Mój własny? — prychnął Gryżda, — ten, zdaje mi się, ja jeden najlepiej znam i...
— Posłuchaj że — przerwał Dziekan.
— No... cóż daléj?
— Dobiłeś się, czegoś chciał. Cóż daléj? — mówił ksiądz. — Czy gra świecy warta? Z kim teraz będziesz żyć? co robić? Obciąłeś na gwałt być bogatym, na ślepo zawierzywszy, że bogactwo daje wszystko; cóż ty z niém robić będziesz? Sam go nie potrzebujesz, boś nawykł do życia prostego...
— Córkę mam, — bąknął Gryżda.
— I chcesz jéj zgotować los gorzki, — mówił dziekan. — Weźmie ją albo panek zrujnowany, który tobą i nią pomiatać będzie i uczyni ją nieszczęśliwą, albo dorobkiewicz bogaty, który téż nie oceni w niéj nic, tylko pieniądze. Patrz, mój panie Zenonie, jak dziś tu stoisz. Nikt do ciebie gadać nie chce, oburzeni wszyscy. Cóż daléj?
— A no, to ja powiem księdzu Dziekanowi co daléj, — śmiejąc się odparł Gryżda, — Ludzie będą się boczyć i łajać, nazywać po staremu Psiawiarą, a powoli zaczną się zbliżać i, gdy ich nakarmię i napoję, gotowi... w ręce całować. Człowiek z natury jest podły, udaje tylko coś lepszego, niż jest. Ja przynajmniéj otwarcie podły jestem.
— Wiész co — żywo zawołał Dziekan, posuwając się aż z krzesłem. — Podły jak podły, ale jesteś niespełna rozumu. Zdaje ci się, żeś niezmiernie przebiegły i sprytny, a jesteś ślepy, szalony!
Gryżda poruszył ramionami.
— Kochany księże Dziekanie, — rzekł, — tak się to wam wydaje. Widzicie, my stoimy na zupełnie różnych stanowiskach, zkąd oczewiście przedmiot ten sam wydaje się zupełnie różnym. Ksiądz widzisz boki, a ja dno. Słowo daję. Świat dziś zmądrzał, przyszliśmy do poznania zasady walki o byt: „Ratuj się sam, bo cię dyabli wezmą“. — Jegomość powiadasz: wszyscyśmy bracia, pomagajmy sobie wzajemnie, zalecasz miłosierdzie, no... i tam daléj. Ja zaś mówię: wszyscyśmy sobie wrogami, odjadamy się, palę po pysku łyżką słabszego i idę do misy. To mi jest dopiero filozofia życia. Na gościńcu widzę człowieka, który zdycha, nie opatruję ran jego, bo co mi po tém! Czas-bym stracił. Niech zdycha. I, słowo daję, tak być powinno, bo czułości te — to łgarstwo i udawanie, a sentymentalizm — głupota i słabość.
Dziekan słuchał niecierpliwie.
— Proszę cię, powiedz mi, — odezwał się, — jaki jest cel życia dla ciebie? W czém znajdujesz zaspokojenie i przyjemność?
— Prosta rzecz: panuję i mam siłę — rzekł Gryżda.
— Ale są siły od twéj silniejsze, — mówił dziekan, — wedle twojéj własnéj zasady, one cię zgnieść powinny.
— Cha! cha! — przerwał Gryźda, — jeżeli będą mogły, bo chytrość i rozum nie każdemu dane.
Dziekan ruszał ramionami, ale oburzenie hamował. Pomyślał chwilkę.
— Więc chcesz nabyć Dubińce, — odezwał się — przypuszczam, co jest bardzo prawdopodobném, że je nabędziesz. Cóż daléj? z kim ty będziesz żyć i jak?
Gryżda się zamyślił.
— Temi, co do ciebie przyjdą, wiem, że sam będziesz gardził. Córka, choć powiadają, żeś jéj po za domem dał dobre wychowanie, z tobą żyjąc i słuchając ciebie, temi samemi, co ty, przejmie się zasadami. Możesz że miéć z niéj pociechę?
Wspomnienie Romany zachmurzyło czoło Gryżdzie, nie uszło to oka księdza.
— Albo będziesz zmuszony kłamać przed nią, lub ją popsuć, — dodał Dziekan.
Gryżda się żywiéj poruszył.
— Ja, — rzekł — nie taję przed nią zasad moich, księże Dziekanie. Prawda, że jéj dałem wychowanie początkowe... inne... no! gdy na to teraz przyjdzie nauka nowa, spodziewam się, że dziewczyna, jak na kobietę, wykształci się właściwie i pewną miarę utrzyma!
— A cóż ją ma skłonić do tego umiarkowania? — odparł żywo dziekan. — Kochasz dziecko i gubisz je. Walka o byt jest zmysłową nauką używania bądź co bądź, puści więc cugle namiętnościom, i nie pociechę, ale karę będziesz miał w dziecięciu.
— Proszę mnie to zostawić — odezwał się widocznie zmieszany Gryżda. — Dam sobie z nią rady. Dziewczyna ma głowę! ho, ho! Będzie wiedziała, dokąd iść można, nie kręcąc karku i nie łamiąc nóg.
— Serdecznie mi was żal, panie Zenonie — westchnął Dziekan. — Ślepota, ślepota cię ogarnęła, upiłeś się swojemi krociami. Z Sołomereckim twoje postępowanie, to zgroza, hańba.
— Wprost tylko otwarte — rzekł Gryżda. — Komedyi nie gram. Korzystałem, zdobyłem i nie widzę żadnego powodu, abym robił ofiary.
Ksiądz Piszczała wziął się oburącz za głowę.
— Wierzysz w Boga? myślisz o duszy swéj? — zapytał.
— Kwestya uboczna i niejasna — rzekł, ruszając ramionami, Gryźda. — Co Pana Boga obchodzą Dubińce i Sołomereccy?
— Ale dusza twoja? — rzekł dziekan.
— Co pieniądze mają do duszy? — mruknął Gryżda.
— Wiész, — zniecierpliwiony nieco odezwał się Piszczała, — że zupełnie straciłeś rozum. Patrzaj-że, abyś w boleściach spóźnionych nie odzyskał go, po czasie. Nie potrzeba daru proroczego, aby ci przepowiedziéć przyszłość straszną; zgotuje ci ją dziecko własne.
Podniósł ręce do góry i jęknął.
— Miałeś słuszność — dokończył — z tobą rozmowa, nawracanie, wszystko próżne. Niech Bóg będzie dla ciebie miłosiernym.
Gryżda, usłyszawszy te wyrazy, wstał z krzesła; twarz miał trochę wykrzywioną i bladą. Wspomnienie dziecka poruszyło go nieprzyjemnie.
— Żegnam księdza Dziekana — odezwał się, kłaniając.
Ksiądz Piszczała cofnął się parę kroków w tył i skłonił głowę, nie mówiąc już nic. Pan Zenon szybkim krokiem przebiegł pokoje, wyrwał się w podwórze i pośpieszył do miasteczka.
Głównym celem jego przybycia tu było rozzbrojenie Kostka. Wszystko obrachowawszy, widział w nim nieustanną zawadę, przeszkodę, którą należało zneutralizować na teraz. Późniéj mógł się pomścić, w téj chwili czasu na to nie miał.
Zdało mu się, że wprost idąc do Kostka i w targ z nim się wdawszy, mógł go sobie pozyskać. Było to nieco niebezpieczném w tym stanie rozdrażnienia, w jakim oba się znajdowali, lecz Gryżda obelgami się nie zrażał, a miał wiele krwi zimnéj.
Biegł wprost do dworku Kostka, bo mu powiedziano, że zastać go w nim powinien.
W istocie siedział on, zabawiając matkę staruszkę, przy jéj kolanach i był w najlepszym homorze, a śmiał się do rozpuku, aby matunię rozweselić, gdy służąca przyszła mu oznajmić, że jakiś pan czeka na niego.
Kostek pocałował w rękę matkę, która głowę jego przycisnęła do piersi, i wybiegł.
W bawialni nadzwyczaj skromnéj, prawie ubogiéj, z mebelkami pokrytemi perkalem i z oślepłém zwierciadłem, stał Gryżda.
Zobaczywszy go, Kostek osłupiał z razu, ale w téj że chwili zrozumiał, co go tu sprowadziło, i rzekł w duchu:
— Aha! przyszła koza do woza.
Zaledwie mu się skłonił z daleka.
— Wiem, że przychodzę do człowieka rozumnego — odezwał się Gryżda — który wié, co są interesa. Nie przerywaj mi pan. Sądzę, że porozumiéć się możemy tak, abyśmy sobie nie przeszkadzali a pomogli. Nie żądam nic darmo... hę?
— Ale ja panu niczém służyć nie mogę — odpowiedział Kostek. — Cóż mój biedny rozum znaczy przy pańskim? Na co ja panu zdać się mogę?
Skłonił się i odsunął.
Gryżda stał, nie ruszając się z miejsca.
— Pan się gorącujesz; — rzekł — w interesach, kto się gniewa, ten przegrywa. Krwi zimnéj trzeba. Pan mi przeszkadzasz; ułóżmy się... Rozumié pan?
— Nie rozumiem.
— Co pan chcesz za to, ażebyś mi nie właził w drogę? otwarcie! — dodał Gryżda.
— Nie jestem do sprzedania — odparł Kostek.
— Frazes — rzekł Gryżda — wszystko na świecie jest do sprzedania, tylko chodzi o cenę. Ja o nią pytam?
— Może być — zawołał Kostek z dumą — że u pana jest wszystko do sprzedania, nie przeczę, u mnie — nie. Mam rzeczy, jak sumienie i honor, których nie oddam za żadne pieniądze.
— Bańki mydlane — rozśmiał się Gryżda kwaśna — słowa, nic więcéj. Sumienie i honor, ale dajże pokój! A tu nawet ani o jedno, ni o drugie nie chodzi. Jesteś Waćpan zły na mnie i chcesz mi szkodzić. Mnie w téj chwili borykać się z panem jest niewygodnie, wzywam do układów.
Kostek potarł czuprynę, a miał dosyć piękne włosy, tylko z przodu trochę wypełzłe.
— A gdyby mnie borykanie się z Waćpauem było właśnie na rękę? — odezwał się. — Naprzód, że jesteś zapaśnikiem nie lada, powtóre, że czuję w tém pewną satysfakcyą.
— Ale to nie przeszkadza, aby się nie znalazł ekwiwalent, który te zachcianki zrównoważy! — rzekł subtelnie Gryżda — no, mówmy rozumnie.
— To znaczy, że wszystko pan na pieniądze obliczasz? — zaśmiał się Kostek.
Strona:PL JI Kraszewski Psiawiara.djvu/26
Ta strona została skorygowana.