— To co? ja to czynię dla mojego honoru — rzekł żyd, i szeroką dłonią po piersiach się uderzył.
Ruszył ramionami Gryżda, ale żyd był potęgą w tym zakątku, zrobić sobie z niego nieprzyjaciela mogło być niedogodném. Zamilczał nieco.
— Spodziewam się, że to nie nadweręży naszych dobrych stosunków na przyszłość — dodał pan Zenon.
Natan dziwnie usta zesznurował.
— Nu, — odezwał się — co to mają być za nasze stosunki? Jak tylko obywatelstwo całe z panem żyć nie będzie, na co ja mam się oddzielać od niego? po co ja mam miéć jakie stosunki? Pan sobie innych znajdzie.
Kto inny porwał-by się pewnie z siedzenia i gniewem zakończył rozmowę. Gryżda, oswojony z nieprzyjemnościami, przyjął to oświadczenie obojętnie.
— Zobaczysz Waćpan — odezwał się, — jak to wszystko się odmieni, gdy Dubińce mojemi będą i...
Chciał mówić daléj, gdy zabrzęczała szabla w piérwszym pokoju i do izdebki wpadł Kniaź Bezdonów.
Gryżda był zawsze z największą czcią dla urzędników, a Bezdonowa się tém bardziéj obawiał, że ten się z nim obchodził nadzwyczaj lekceważąco.
Na widok jego, porwał się z krzesła, pokłonił nizko, ustąpił miejsca i usiłował się przymilić.
Bezdonów prawie nie spojrzał z razu na niego.
Rozpoczął rozmowę z Natanem o sprawie, w którą jego krewny był wmieszany, i długi czas tak jak nie widział Gryżdy.
Ten stał, jak na gorących węglach.
Szło mu o to, ażeby, korzystając ze spotkania, zaskarbić sobie względy urzędnika, którego się obawiał.
Na ostatek Kniaź, rozmówiwszy się z Natanem pół głosem, spojrzał na niego, ale z góry.
— Myślałem, że pan, wziąwszy dziedzictwo po naszych Sołomereckich, zmienisz się choć cokolwiek, — odezwał się szydersko, — a widzę, że zupełnie tak wyglądasz, jak gdy byłeś rządzcą.
Pan Zenon usiłował to w żart obrócić.
— Proszę Księcia — rzekł, — to dopiéro z czasom przyjdzie. Gdy będę miał honor Waszę Książęcą Mość przyjmować w Dubińcach i popisać się z kuchnia i piwnicą... (Wiedział, że Kniaź pić i jeść lubił).
— Ale, — przerwał obrażony Bezdonów, — myślisz Acan, żem ja jego piwnicy i kuchni ciekawy? Nie będziesz miał kogo dla mnie do towarzystwa zaprosić, bo do ciebie nikt nie pojedzie, a ja sam być nie lubię.
Odpowiedź była strasznie ostrą, Natan się uśmiechnął.
Bezdonów, który nie umiał nic w sobie zamknąć, zbliżył się do Gryżdy.
— Słuchaj no, Zenonie Piotrowiczu, — rzekł, biorąc go za guzik od surduta. — Dał-bym ci dobrą radę. Zamiast ze skóry obdzierać młodego Sołomereckiego, którego wszyscy żałują, gdybyś mu pomógł do utrzymania się w Dubińcach? Znalazłbyś się jak człowiek honorowy. Odzyskał-byś to tylko, co ci się istotnie należy, a lichwę oddał-byś na dobry procent, bo-by ludzie nie nazywali cię Psiawiarą.
Gryżda ani drgnął.
— Ja z tém przezwiskiem jestem oswojony — rzekł spokojnie. — Co mnie ono szkodzi? Pańska wiara poszła do grobu bankrutem, no... a psia wiara będzie siedziéć w pałacu.
— Do którego i pies nie zajrzy — dodał Bezdonów.
— Albo ja zapraszam? — zaburczał Gryżda. — Zobaczymy.
Kniaź, choć znał Gryżdę z tego cynizmu oddawna, wpatrzył się w niego z taką uwagą, dumą i pogardą razem, iż wejrzenie to za policzek starczyło.
Pan Zenon nie zamilczał tym razem.
— Niech mi Książę wybaczy, że ja jeszcze dodam słowo. Książę i tu wszyscy macie zbyt pochlebne o ludziach wyobrażenie. Ja jestem pewny, że, pokrzyczawszy na mnie, powoli wszyscy, ukradkiem, po jednemu zbliżać się poczną i godzić. Dzisiaj kamieniami rzucają, bo niby chcą być lepsi ode mnie, a każdy z nich na mojém miejscu tak samo-by, jak ja, zrobił. Stało wszystko otworem, nie miałem brać.
Bezdonów ruszył ramionami i odwrócił się od niego, zniżonym głosem szepnąwszy:
— Psiawiara!
Pożegnał się potém z Natanem i, nie oglądając się na Gryżdę, poświstując, wyszedł z gospody.
Gryżda téż nie miał już tu co robić, skłonił się Natanowi i wyszedł zwolna, znowu w bilardowéj salce jak przez rózgi przechodząc, wśród śmiechów i szeptów, które go dolatywały.
Pomimo wyrobionéj latami zupełnéj obojętności i do najwyższego stopnia posuniętego cynizmu, pan Zenon był człowiekiem. Krew ostudzona zagrała w nim.
— O! zemścił-bym się okrutnie — rzekł w duchu — a, przyjdzie zręczność, nieomieszkam.
Ścisnął pięści.
Nie szanowano więc w nim reprezentanta téj potęgi, którą on za najsilniejszą uważał. Pojąc tego nie mógł i zrozumiéć.
Począwszy od córki, wszyscy byli przeciwko niemu.
Z sumieniem nie liczył się nigdy; prawność zastępowała je u niego. Przechodził w głowie całe postępowanie swoje i nie mógł w niém znaléźć nic, co-by go, jako winowajcę, potępić mogło.
— Anim kradł, ani rozbijał, — mówił do siebie. — Czego oni chcą ode mnie? Cóż? miałem przez głupotę wstrzymywać starego Sołomereekiego i ratować, gdy się sam chciał gubić? Jaki miałem obowiązek? Czego oni chcą ode mnie? Głupi!
Zarówno jak w córce spodziewał się zmiany po przejściu piérwszego przesilenia, tak samo pocieszał się tém, że i drudzy zwolna się ku niemu zwrócą. Przyszłość go po trosze niespokoić zaczynała, wyobrażał ją sobie daleko łatwiejszą.
Z temi myślami, kwaśny, woźnicę uśpionego kułakiem obudziwszy, kazał natychmiast zaprzęgać, ażeby przed nocą do domu powrócić.
Ale późno już było, gdy do dworku zajechał. U córki świeciło się jeszcze; słyszała turkot; nie wyszła do niego. Musiał więc sam zajść do niéj, bo o zdrowie ciągle był niespokojnym.
Romana w dworku miała dwa pokoje, z których jeden do połowy zajmował ogromny fortepian Besendorfera, książki jéj, nuty i albumy, w drugim sypiała.
Oba ona sama sobie urządziła i znajdowała, że jéj tu było dobrze.
Ojciec zastał ją nad książką.
Podniosła głowę i zimno odpowiedziała na przywitanie.
— Jakże zdrowie? — zapytał.
— Nie jestem chorą, — rzekła spokojnie.
— Co najprędzéj rad-bym dla ciebie pokończyć interesa i dom otworzyć — począł, sam pono nie wierząc w to, co mówił. — Nudzisz się w téj samotności. Do ludzi się przywiązywać nie potrzeba, ale dla rozrywki są użyteczni.
Romana ruszyła ramionami niecierpliwie.
— Mówiłam ojcu, że się nie nudzę — rzekła. — Nie wzgardziła-bym towarzystwem, ale... gdzież ja je znajdę? ja?
Roześmiała się szydersko, żywym ruchem popychając książkę, która przed nią leżała.
— Ja? — powtórzyła raz jeszcze.
Gryżda się zaczerwienił.
— No, no, — rzekł, — zobaczysz, sami się prosić nam będą!
Romana nie chciała przeciągać rozmowy z ojcem, spojrzała na zegarek.
— Późno już — odezwała się, wstając — niech ojciec odpocznie. Dobra noc...
Obejście się córki z nim było uderzająco zmienione: dawniéj czułą się i troskliwą okazywała dla niego, szukała go i wciągała w rozmowy, rozweselała, pieściła; teraz chłód lodowaty oznaki przywiązania zastąpił.
Gryżda, zimno przez nią odprawiony, nie opierając się, wyszedł.
Tak skończył się dla niego dzień ten, pod nieszczęśliwą gwiazdą poczęty, napoiwszy goryczą.
Ale miał on być zapowiedzią i początkiem wszystkich trudności i przykrości nieprzewidywanych, jakie na niego spadły razem z bogactwem. Wcale inaczéj wystawiał sobie Gryżda chwilę, kiedy cel zamierzony, któremu wszystko poświęcił, miał osiągnąć. O ludziach w ogóle mając najgorsze wyobrażenie, był pewny, że się do niego garnąć i wpraszać będą, jak go tylko zamożnym zobaczą.
Tymczasem, począwszy od Symeona, którego miał na grancie, wpitego jak kleszcz, pod samym bokiem, nie mogąc się go pozbyć, aż do własnéj córki, wszystko mu wypowiadało wojnę. Gryżda, wiele w życiu przebywszy i przecierpiawszy, nie lękał się walki, ale zapowiadająca się była cale inną od téj, którą dotąd prowadził po cichu z losem. Znosił pogardę starego Sołomereckiego i ludzi, tłómacząc sobie ją podrzędném położeniem swém, obiecując, że mu się to wynagrodzi. Tymczasem tryumf przychodził z tą samą, spotęgowaną jeszcze, pogardą ludzką, i wyzywał już nie do cichego, tajemniczego pasowania się, ale do stawienia czoła otaczającym nieprzyjaciołom.
Ustąpić i uznać się w błędzie stary i zakamieniały grzesznik nie mógł. Są w życiu kresy pewne, po-za któremi, jak ciało, już zupełnie ukształtowane, nie rośnie i nie zmienia formy, tak i dusza a serce skamieniałe przerobić się nie dają.
Pan Zenon cały świat obwiniał, ale siebie nie mógł uznać w błędzie.
Wszystko, co go spotykało, tłómaczył sobie, jako przemijające.
— Potrzeba wytrwać i nie zważać na nic, — powtarzał sobie — to są początki, musi się to odmienić.
Pocieszał się tém.
Najprzykrzéj mu było z córką być jak rozdzielonym i zwaśnionym. Romana przychodziła do stołu, siedziała milcząca, na zapytania odpowiadała półsłówkami, patrzyła w okno, a gdy Gryżda, dla przekonania jéj, że nie rozumiała świata, rozpoczynał długie wywody swoje, słuchała roztargniona, nie chcąc się wdawać w rozprawy. Zobojętniona, zdawała się z musu tylko spotykać z ojcem. Resztę czasu spędzała albo na przechadzkach po parku, albo przy fortepianie, na którym nie grała, ale dla wprawy palców, i tak już biegłych, powtarzała najnudniejsze w święcie gammy i pasaże, myśląc o czém inném. Zmęczywszy ręce, zaczynała czytać lub rysować, i tak schodziły dnie całe, w ciągu których zaledwie z sobą parę słów zamienili.
Dawniéj o wszystko ojca zapytywała i prosiła, teraz rozporządzała się samoistnie, nie mówiąc nic Gryżdzie, rozkazując służbie i postępując wedle fantazyi.
Uczuł to stary i, choć drażnić jéj nie chciał, gdy zażądała raz koni, aby pojechać do kościoła, wprost posławszy rozkaz, aby je zaprzęgano, przyszedł do Romany z zapytaniem, czy istotnie życzyła ich sobie.
— Tak jest, — odparła śmiało, — wszakże posłałam do stajni.
— Nic mnie o tém nie mówiąc? — dodał Gryżda. — Dawniéj inaczéj bywało; widzę, żeś obyczaj zmieniła.
— W istocie, — odparła Romana — nie widzę teraz obowiązku zastosowywania się do niczyjéj woli i ulegania nikomu. Sameś mnie tego nauczył. Każdy sobie i dla siebie.
— Ale jakież masz prawo rozkazywania? — dodał Gryżda z cicha.
— Jakie? Jestem twoją córką. Nie prosiłam cię, ażebyś mi dał życie, masz obowiązek mi je uczynić znośném ja zaś względem ciebie nie czuje żadnego, bo ta exystencya niepożądana aż nadto ma brzemion i goryczy. Zapłacić za nie ty powinieneś.
Rozumowaniu temu zuchwałemu, całkiem w duchu jego własnéj doktryny, Gryżda, nie wiedząc czém je odeprzéć, tak się zdumiał, że oniemiał na chwilę. Odzyskawszy moc nad sobą, nie umiał odpowiedziéć inaczéj, jak szydersko.
— Bardzo mnie cieszy, że się tak przejmujesz mojemi zasadami — rzekł, — mam więc nadzieję, że się wkrótce porozumiemy.
Romana uśmiechnęła się na to również ironicz-
Strona:PL JI Kraszewski Psiawiara.djvu/29
Ta strona została skorygowana.