z wielką znajomością rzeczy o tém, a Gryżda nie miał dosyć smaku, ażeby się poznać na tém, iż plany mentorki mogły z niego uczynić coś w rodzaju hotelu w wielkiém mieście.
Dzień następny spędziła Garlińska, zabawiając Romanę, która jéj już nawet nie słuchała. Z wielu względów w Dubińcach nie bardzo się podobało wdowie: stół był nader skromny, wino nieosobliwe, urządzenie prawie ekonomskie; ale spodziewała się to wpływem swym odmienić, a nie potrzebować myśléć co dzień o tém, co się sprzeda, ażeby żyć, także coś znaczy.
Z westchnieniem więc szła zrezygnowana za przeznaczeniem.
Trzeciego dnia, panna Romana znalazła się w kancelaryi ojca z tą minką swą zdecydowaną i surową, któréj Gryżda się obawiał.
— Czy ojciec istotnie ma zamiar tego koczkodana zatrzymać, aby mnie na śmierć jękami swojemi zanudził? — zapytała.
— Garlińska mi potrzebna dla pokierowania umeblowaniem, — odparł Gryżda. — Dla czegoż pytasz o to?
— Nie, tak... chciałam wiedziéć, — sucho powiedziała Romana i wyszła.
Nazajutrz do dnia, idąc ku stajniom, Gryżda postrzegł, że maleńkiéj nejtyczanki nie było.
Woźnica oznajmił, że panienka nią z rana wyjechała do miasteczka.
Pan Zenon zaniepokoił się, ale Garlińskiéj przychodzącéj oświadczył, że pojechała do kościoła i że zapewne wkrótce powróci. Tym czasem służąca się wygadała, że wzięła z sobą mały tłomoczek i najpotrzebniejsze rzeczy.
Gryżdzie krew uderzyła do głowy.
Romana w istocie, po namyśle długim, po wahaniu się, opuściła dom rodzicielski, z zamiarem niepowrócenia do niego wprzód, ażby ojciec zmienił swe postępowanie.
Wiedziała, że, z nim mając do czynienia, ważyła wiele, że siebie narażała na położenie trudne i bolesne; lecz w główce jéj marzyło się, że tylko w ten sposób potrafi nawrócić obłąkanego.
Było to zuchwalstwo, natchnęła niém rozpacz.
Przybywszy do miasteczka, wprost zajechała na probostwo do księdza Piszczały. Znała go z odgłosu, ze sławy, i czuła, że najlepiéj było oddać się w jego opiekę.
Blada i drżąca weszła do Dziekana. Ksiądz Ignacy, zdziwiony odwiedzinami, zasiadł z nią w saloniku.
Uzbrojona wielką odwagą, niebojażliwa wcale, potrzebowała Gryżdówna trochę czasu, nim potrafiła przemówić.
— Jestem w tak dziwném i smutném położeniu, — rzekła — iż tylko tak wyrozumiały i święty człowiek, jak Wy, księże dziekanie, potrafi mnie zrozumiéć i rozgrzeszyć. Byłam zmuszoną opuścić dom ojcowski. W ten sposób, ja, dziecko jego, rzucam nań potępienie. Lecz nie mogę znieść poniżenia i pogardy, w jakiéj widzę go, i czynię to nie dla siebie, ale dla niego. Ma mnie jednę... kochał mnie dawniéj... któż wié?...
Romanie łzy popłynęły.
— Nielitościwe postępowanie z Sołomereckimi — dodała — oburzyło mnie. Podsłuchałam rozmowę, która mnie dobiła. Jadę więc zapracować sobie na kawałek chleba, aby tego, oblanego łzami i zatrutego przekleństwem, jeść nie być zmuszoną.
Dziekan ręce załamał.
— Dziecko moje! — zawołał — pobudki twojego postępowania są szlachetne, ale krok nierozważny. Dziecko nie ma prawa sądzić rodzica, a powinno być posłuszne.
— Jakto? nawet gdy się dusza i serce oburzają? — przerwała Romana.
— Aż do grzechu — odparł Dziekan — ależ on od ciebie nic takiego nie wymaga.
— Głosi zasady i chce je wpoić we mnie — zawołała Romana, — zasady takie, które-by mnie uczyniły i nielitościwą, i w końcu występną.
Ksiądz Piszczała rozrzewnił się, ale zaraz łzy otarł.
Był to wypadek tak dziwny, tak niełatwy go rozstrzygnięcia, iż wezwał w myśli Ducha Świętego.
— Ratuję duszę moję — dorzuciło dziewczę. — Któż wié, czy w końcu nie uległa-bym? nie chcę tego. Duch mój, myśl, serce — nawykły gdzieindziéj leciéć.
Załamała ręce.
— Co mam czynić?
Strona:PL JI Kraszewski Psiawiara.djvu/34
Ta strona została skorygowana.