w którym on sam nie widział jasno. Zimny, rozumny, obrachowany w całém życiu, chlubiący się tém, że nie postawił nigdy żadnego fałszywego kroku, od chwili, gdy zdawało się, że coś osiągnął — stracił panowanie nad sobą i chwiał się.
Ta obojętność, z jaką wprzódy patrzał na świat, zmieniła się w rodzaj powolnéj, wewnętrznéj, trawiącéj gorączki zbierania owoców, na które tak długo pracował. Były mementa, w których odzyskiwał dawne panowanie nad sobą, lecz po nich następowało jakieś upojenie własném nieszczęściem... i rozpaczliwa chęć zwyciężenia przeciwnego losu — bądź co-bądź...
Zwykle logiczny i podejrzliwy, ściśle obrachowujący możliwe następstwa — teraz łapał się sam na paradoxalnych wnioskach i nadziejach... Jedném słowem, był to człowiek zwichnięty. W ten sposób czasem ogłupia człowieka nędza i upadek, niekiedy samo szczęście, jeżeli nie przynosi tego, co obiecywało.
Gryżda nie poznawał sam siebie. O wszystko obwiniał córkę...
Teraz potrzeba ją było wykreślić całkiém z rachunku i na nowo go rozpocząć. Ożenienie zdawało się zdolném wszystko wynagrodzić. Najprzód; nie potrzebował już Romany — żona mu ją miała zastąpić; powtóre: Palczyńscy, choć nie zbyt świetnie stali w obywatelstwie, mieli stosunki i niewątpliwie mogli go z pod ostracyzmu, jaki na nim ciążył, oswobodzić.
Tak sobie rozumował Gryżda, pochwycony, złapany, ujęty.
W sercu tak wyschłém, jak jego, uczucie żadne dla kobiety zrodzić się nie mogło, lecz przyszła jego żona była kobietą piękną, wymowną, zręczną, śmiałą — był to sprzymierzeniec nie do pogardzenia.
Wahał się jeszcze Gryżda, gdy go tak zręcznie podprowadzono, że słowo mu się wymknęło i na prędce zaręczyny się odbyły.
Nie było czasu do stracenia, więc ślub zapowiedziano prędki.
Dopiéro gdy już klamka zapadła, Gryżda ochłonął. Wszystkie następstwa ożenienia niewłaściwego stanęły mu przed oczyma. Sam z siebie począł szydzić, łajał się, ale nie cofnął.
W sercu jego, co nigdy miłości nie znało, jedno tylko przywiązanie do dziecka, latami dlugiemi krzepione, silném jeszcze było. Nie przyznawał się do tego, ale strata Romany była mu dotkliwie bolesną. Czekał, ażeby dała choć znak życia... byłby przebaczył... nie odezwała się...
Mścił się, kochając ją jeszcze, dla tego właśnie, że kochał... choć sto razy na dzień powtarzał:
— Znać jéj nie chcę! wyrzekam się. — Zachodził do jéj pokojów, dotąd w tym stanie będących, w jakim je pozostawiła Romana; przechadzał się, patrzył na rozrzucone książki i nuty oczyma ołowianemi i, nie mogąc widoku tego znieść, odchodził gniewny.
Zły był na siebie, że serce słuchać go nie chciało. Panna Benigna, która to przywiązanie miała zastąpić, nie obudzała w nim najmniejszego ku sobie. Rozrywała go paplaniem, chwilami widział ją piękną; ale, osobliwa rzecz, po zaręczynach czuł do niéj nienawiść prawie, że go doprowadziła tak daleko.
Strona:PL JI Kraszewski Psiawiara.djvu/37
Ta strona została skorygowana.